Motyw przewodni moich wyborów filmowych oscylował wokół dziwnych dzieci, (dysfunkcyjnych) rodzin, szalonych dorosłych i miłości w każdej formie. Zaliczyłam też niezłą podróż dookoła świata, gdyż wybrane produkcje rozgrywały się we Francji, Włoszech, Islandii, Ameryce i Australii.
Titane (reż Julia Ducournau)
„The most fucked up wholesome movie” to moja ulubiona recenzja z Letterboxd na temat najnowszego filmu Julii Ducournau. „Titane” jest właśnie cudownie popierdolony i dziwnie wzruszający. Do tego wyjątkowo zabawny, brutalny i obrzydliwy gdy trzeba no i oczywiście obowiązkowo prowokacyjny. Jazda bez trzymanki na pełnym gazie, bez żadnych hamulców. Cronenberg byłby dumny bo nie tylko w finale „Long Live the New Flesh” samo ciśnie się na usta a horror cielesny to rzecz tutaj nieźle dominująca to jeszcze nie obcy jest w nim wpływ „Crash”. Jednak podczas kiedy obraz Kanadyjczyka był chłodny i nihilistyczny, wizja Ducournau pełna jest zaskakującego ciepła i optymizmu. Samochodowa karoseria w „Crash” była jedynie podniecającym fetyszem, w „Titane” reżyserka idzie o spory krok dalej…jednak najlepiej zobaczyć to na własne oczy! Motyw dualizmu, seksualnej subwersji (i perwersji), zabawa utartymi płciowymi schematami i przede wszystkim poszukiwanie wspólnoty i więzi są w „Titane” mocno zaznaczone. Odkryciem jest bez wątpienia Agatha Rouselle, jej androgeniczna uroda to spory atut granej postaci, jednak dla mnie najlepsza kreacja należy do Vincenta Lindona. On jest niejako sercem tego filmu. Jego bohater zmaga się nie tylko z postępującą starością (co w jego zawodzie jest raczej wyrokiem), tym czy jest „bycie facetem” i przywódcą ale przede wszystkim obezwładniającą żałobą i rodzicielską pustką którą desperacko pragnie wypełnić. Seans „Titane” na początku niewątpliwie szokuje i prowokuje ale obiecuje wam, iż pod koniec wyjdziecie z kina niezwykle wzruszeni bo to przede wszystkim film o sile (bezwarunkowej) miłości.
Mona Lisa and the Blood Moon (reż Ana Lily Amirpour)
Najnowszy film autorki „A Girl Walks Alone Home At Night” to rzecz bardzo sympatyczna i zdecydowanie najmniej ambitny film na mojej festiwalowej liście. Ot taka współczesna bajka pełna Deep South vibes, nietuzinkowych charakterów jak i oczywiście obowiązkowo świetnie dobranego soundtracka. Z zakładu psychiatrycznego ucieka tytułowa Mona Lisa, tajemnicza sierota z psychokinetycznymi zdolnościami dającymi jej możliwość kontrolowania innych, Jednak zamiast trafić to szkoły Profesora Xaviera, ląduje w Nowym Orleanie gdzie jej dar wykorzysta pewna cwana striptizerka (Kate Hudson w najlepszej roli od lat). To co sprawia, iż film tak dobrze się ogląda to właśnie jego bohaterowie. Bonnie czyli striptizerka, której daleko do tytułu Matki Roku, jej syn Charlie czyli dziecko, które musiało szybko dorosnąć i swoje frustracje wyładowuje w pojedynczych sesjach pogo no i…Fuzz. Fuzz to zdecydowanie najbardziej kolorowy ptak tej produkcji i charakter którego oglądanie sprawiało mi największą frajdę. Ed Skrein w tej roli zaskakuje tak jak choćby zaskoczył Jim Carrey w „The Bad Batch” bo ciężko go najpierw rozpoznać. Wygląd, akcent, sposób bycia i osobowość tej postaci to niezła abstrakcja i tym bardziej chylę czoła przed tym aktorem bo naprawdę nie spodziewałam się, że może z siebie tyle wykrzesać (zazwyczaj obsadzany jest w rolach złoczyńców lub amantów). Zachęcam jednak byście poznali Fuzza osobiście, gdy tylko nowy film Amirpour będzie gdzieś dostępny.
Lamb (reż Valdimar Johannsson)
Debiut Valdimara Johannssona bardzo stara się unikać szufladki horroru, twierdząc, iż jest czymś więcej co niejako sprawia, iż jego ambicje nigdy nie zostają osiągnięte a sama historia jest jedynie liźnięta i przede wszystkim zbyt mocno rozciągnięta. Serio, to opowieść na 45 minut ale zamiast tego mamy godzinę 45 minut pełną długich ujęć, niepokojącej muzyki i milczących spojrzeń. I te tempo wcale mi nie przeszkadzało, ale drugi raz na pewno „Lamb” już nie obejrzę. Realizacja to zdecydowanie najmocniejszy aspekt tego filmu, zaraz za fajnym (choć nie do końca wykorzystanym) pomyśle. Śliczne ujęcia dzikich ostępów Islandii, muzyka typu drone niepokojąco sącząca się z głośników, dziwaczny klimat i surrealizm fabularny kryją historię o żałobie (no przecież naczelny element ambitnych horrorów!). Pewnego dnia małżeństwo farmerów odkrywa w swojej owczej zagrodzie coś niesamowitego i bierze to na wychowanie. Kiedy ich idyllę zaburza brat farmera, zadając pytanie, które chodzi po głowie niejednemu widzowi: „Co to kurwa jest?!” rzeczony rolnik odpowiada bez wahania „Szczęście”. Jednak to „szczęście” okupione zostało niecnym uczynkiem a zadzieranie z naturą zazwyczaj dobrze się nie kończy. Wątek folklorystyczny był dla mnie najbardziej tutaj intrygujący, no ale gdyby ten obraz BYŁ HORROREM to pewnie można byłoby liczyć na ciekawsze rozwinięcie. Pozostaje zatem spory niedosyt, że tak rozciągnięta opowieść (pierwsze 20 minut to wyłącznie obserwowanie surowego życia na farmie) ma tak mało treści. Ma za to Noomi Rapace i dużo pięknych obrazków, z których **** w wełnianym sweterku na tle zjawiskowej islandzkiej przyrody najbardziej zostaje w pamięci. Fani A24 mogą poczuć się nieco zawiedzeni, gdyż zajawka sugeruje klasyczny „eleveted horror” do jakiego przyzwyczaił nas ten dystrybutor. Ostrzegam jednak, iż trochę robi nas w konia lub raczej w tym przypadku…barana.
Benedetta (reż Paul Verhoeven)
Paul Verhoeven choć dawno w wieku emerytalnym, nic a nic nie stracił ze swojego wigoru i ikry prowokatora. Jego najnowszy film posiada składowe elementy jego kultowej twórczości: seks, przemoc, satyrę i kontrowersje. Tym razem odważnie idzie w ślady Kena Russella fundując nam wybuchową mieszankę seksu i religii zaserwowaną ze sporym realizacyjnym rozmachem. Opowiadając historię siedemnastowiecznej zakonnicy, reżyser nie tylko na chwilę powraca do swojego anglojęzycznego debiutu („Ciało i Krew”) ale też odważnie kreśli portret kolejnej nietuzinkowej i silnej kobiety. Przez cały seans Benedettę ciężko sklasyfikować: święta czy wariatka? manipulatorka czy oportunistka? Wreszcie, zła czy dobra? Co więcej, Verhoevena nie interesuje zbytnio to co boskie bo zawsze wolał to co ludzkie. Czasem bardzo ludzkie (kiedy ostatnio oglądaliście w kinie radośnie defekującą kobietę?). W filmie oczywiście scen seksu nie brakuje, ale reżyser używa ich bardziej jako cwanego wabika, który ma przykuć naszą uwagę do czegoś o wiele istotniejszego (choć mało odkrywczego): opresyjnej i dwulicowej instytucji, gdyż prawdziwym złoczyńcą jest tu oczywiście Kościół: chciwy władzy i pieniądza, pełen hipokryzji i bezwzględnie pętający kobiety (nie bez przyczyny pierwszą rzeczą jaką słyszy w klasztorze bohaterka jest zdanie iż „Twoje ciało jest Twoim wrogiem”). W filmie pełno jest humoru, który najmocniej wyłazi podczas scen „wizji” tytułowej zakonnicy i to one a nie jak się wszystkim wydaje lesbijski seks będą źródłem największych „kontrowersji”. Napiszę jedynie, że dziewucha ma naprawdę bogatą wyobraźnię fantazjując o Chrystusie a Verhoeven na ekranie ochoczo i bez trzymanki wszystko urzeczywistnia. Czy jej wizje to faktyczny dar od Boga, czy może jednak efekt seksualnej represji? Ogólnie „Benedetta” to znak, iż Verhoeven nadal jest w dobrej formie. Subtelność nigdy nie była jego mocną stroną ale to przecież nie zarzut jedynie komplement.
Nitram (reż Justin Kurzel)
Przystępując do realizacji tej historii Justin Kurzel miał niewątpliwie niełatwe zadanie. Wydarzenia przedstawione w filmie, choć miały miejsce w połowie lat 90-tych dla małej społeczności Tasmanii są nadal bolesne (nie obyło się bez protestów). Na szczęście reżyser nie poszedł drogą „Snowtown” gdzie dominował bolesny i szokujący naturalizm, wstrząsający do szpiku kości. Tym razem jest powściągliwy i historię, której sednem jest słynna Maskara w Port Arthur po której Australia drastycznie zmieniała prawa związane z dostępem do broni opowiada ze sporym taktem i wyczuciem. Nie znaczy to wcale, iż nie wstrząsa. Na poziomie emocjonalnym jak najbardziej, gdyż jego portret Nitrama czyli Martina Bryanta to surowe studium pogubionej i spaczonej jednostki. O tym, że Martin był „inny” ostrzega już na początku pokazując archiwalne nagranie prawdziwego oprawcy z czasów jego dzieciństwa. Kurzel w sposób dość kliniczny i zdystansowany skupia się na tym co popchnęło go do zbrodni: seria niefortunnych zdarzeń, brak emocjonalnej więzi i poczucia przynależności, poważne problemy behawioralne i mentalne, zagubienie, odrzucenie i brak celu czy wreszcie potrzeba uwagi. Wszystkie dobre i złe niuanse owej postaci po mistrzowsku portretuje Caleb Landry-Jones. Nic dziwnego, że nagrodzony został za swoją kreację w Cannes. Na drugim planie uwagę najmocniej skupiają kobiety: Judy Davis w roli wyrodnej matki i Essie Davis jako jego jedyna przyjaciółka. I jest taka scena gdzieś pod koniec filmu kiedy Nitram i jego matka siedzą razem przy stole i chyba po raz pierwszy ten antybohater ma moment przygniatającej szczerości i tragicznej introspekcji. Pod koniec jego słowa dudniły mi w głowie o wiele głośniej niż finalny huk wystrzałów. „Nitram” jest niczym „Joker” ale boleśnie prawdziwy. Gdy pojawiły się napisy końcowe, wydźwięk tej wstrząsającej historii był tak odczuwalny na widowni, iż nikt nawet nie miał odwagi klaskać. Zapanowała grobowa atmosfera niczym na pogrzebie i wszyscy w ciszy wyszli z seansu.
The post London Film Festival 2021 first appeared on OPIUM.
czyli co słonko widziało podczas tegorocznej edycji święta horroru na Wyspach.
Prisoners of Ghostland (reż Sion Sono)
Sion Sono i Nicolas Cage zgotowali kino, które na pewno nie jest nijakie. Jednak ten kalejdoskop gatunkowy (western, kino samurajskie i post-apokalipsa zawieszona gdzieś pomiędzy Szulkinem a Millerem) mimo tego że wygląda i brzmi ślicznie (zdjęcia i muzyka to najlepsze elementy tego przedsięwzięcia) to momentami jest dość nierówny czy wręcz chaotyczny, zbyt rozpięty tonalnie (balansując pomiędzy śmiertelną powagą a autoparodią) i ogólnie zszyty ze zbyt wielu pomysłów na raz. No ale dziwność to przecież cecha naczelna twórczości Sono. Mój problem polegał jednak na tym, iż ten filmowy patchwork średnio mnie porwał. Owszem wygląda super, ma kilka niezapomnianych scen i postaci (wątek samuraja byłby fajnym oddzielnym filmem) ale na mój gust to było zbyt awangardowe i ogólnie mało strawne. Sam Cage tez tam raczej niewiele ma do zagrania. To takie filmowe kuriozum, które na pewno znajdzie zagorzałych fanów jak i przeciwników dla których film będzie kolejną szmirą w katalogu filmowych dokonań Cage’a. I może ktoś tu się przyczepi i mi zarzuci że nie do końca kumam estetykę Sono a może po prostu ona nie do końca sprawdza się na amerykańskim gruncie? Co ciekawe, zanim reżyser dostał zawału serca, który skomplikował dalsze losy tejże produkcji, „Prisoners of Ghostland” był wyłącznie spaghetti westernem. Dopiero potem sugestia Cage’a by przenieść realizację z Nowego Meksyku do Japonii (co pozwoliłoby na ukończenie filmu) sprawiła, iż reżyser zaczął wrzucać co raz więcej swoich autorskich pomysłów (ot choćby wątek samurajski czy atomowy). Sam Cage pierwotnie grał postać mocno zainspirowaną Charlesem Bronsonem z „Pewnego Razu na Dzikim Zachodzie” i jakieś echa tego podejścia są nadal widoczne, choć bliżej mu do autoparodii standardowego action hero. Mój zdecydowanie najmniej ulubiony seans tegorocznej edycji.
Woodlands Dark and Days Bewitched (reż Kier-La Janisse)
Trzy godziny i 15 minut wypełnione po brzegi filmową analizą Folk Horroru, która nie tylko w sposób mocno szczegółowy przedstawia genezę i wyłuszcza naczelne motywy jakie pojawiają się w filmach tego typu, ale także zabiera nas w podróż dookoła świata by przedstawić listę tytułów z niemalże każdego kontynentu (choć niektóre przykłady uważam za mocno dyskusyjne). Największą wadą oglądania takiego gigadokumentu w kinie jest fakt, że nie można go zatrzymać i zanotować sobie tytułów poniektórych filmów z myślą o obejrzeniu później. Na szczęście na Letterboxd kilku życzliwych stworzyło pomocne listy. Ogrom wspomnianych produkcji naprawdę robi wrażenie a sam dokument może i jest długaśny ale absolutnie nie nudzi, tak więc autorka całego przedsięwzięcia, Kier-La Janisse wykonała mistrzowską robotę.
No Man of God (reż Amber Sealey)
Nową produkcję o Tedzie Bundy w wielkim skrócie ogląda się jak zaginiony odcinek „Mindhuntera”. To klasyczne studium charakterów, które równie dobrze sprawdziłoby się na deskach teatru czy właśnie w telewizji. Osią fabuły są wyłącznie rozmowy pomiędzy dwójką postaci: Bundym – czekającym w więzieniu na wyrok śmierci i Agentem FBI Billem Hagmaierem (nagrania z tych sesji posłużyły później za podstawę netfliksowego dokumentu „Confessions of a Killer”). Tylko tyle i aż tyle. Aktorstwo i scenariusz sprawiły, iż te dyskusje oglądałam z nieukrywaną fascynacją. I może nie odsłaniają one niczego nowego o Bundym ale są świetną ilustracją jego charakteru i sposobu myślenia, a także kolejnym spojrzeniem na banalność zła i udanym ćwiczeniem ukazującym siłę manipulacji (którą zręcznie wykorzystują obie strony). Wielkie brawa należą się przede wszystkim Lukowi Kirby, który fenomenalnie oddał manieryzmy, sposób mówienia czy gesty Bundy’ego i to właśnie dla jego kreacji najbardziej warto zobaczyć ten film. Realizacyjnie operator kamery stosuje ciekawie ujęcia i sporo zbliżeń by podkręcić klaustrofobię ale też i intymność tych spotkań jednak okazjonalne dziwaczne zabiegi jak choćby przerywniki będące serią poszarpanych ujęć (stworzonych z fragmentów reklam czy dzienników tamtego okresu) strasznie mnie irytowały ponieważ niepotrzebnie zaburzały dominującą oszczędność i surowość formy (nie podobał mi się też sposób nakręcenia kluczowej spowiedzi mordercy – opcja jednego statycznego ujęcia chyba miałaby większą siłę oddziaływania). Ogólnie czuć w tym filmie pewien podskórny niepokój i choć nie jest on tak mistrzowsko wywidowany i poprowadzony jak w serialu Finchera, to co poniektórzy będą potrzebowali po seansie długiego prysznica by zmyć z siebie brudny wpływ Teodora.
The Sadness (reż Rob Jabbaz)
Wszystko co słyszeliście o tym filmie to prawda! Rob Jabbaz się nie patyczkuje bo zgotował widzom prawdziwy gorefest. Co więcej, poszedł w odlskulowe efekty praktyczne gdyż nie uświadczycie tu plastikowego CGI (a nawet jeśli jest to naprawdę sprytnie ukryte!). To nie jest film dla wrażliwców ani turystów na horrorowym podwórku, tylko oferta skrojona pod zagorzałych fanów kina grozy, którzy grzebali w niejednej ekstremalnej dziurze. Widać, iż Jabbaz ostrzył swoje filmowe zęby na Fulcim, Romero i Noe bo ich wpływ (a nawet niektóre ujęcia czy konkretne sceny) są mocno tymi nazwiskami inspirowane. To rzecz nieprzyjemna, szokująca i momentami obrzydliwa (na to właśnie liczyłam!) tak więc każdy kto uwielbia lekko .niezdrowe i kontrowersyjne klimaty wyjdzie z tego seansu usatysfakcjonowany. Do tego jest nihilistyczne do szpiku kości i jakże na czasie (w końcu opowiada o pandemii). I pewnie wielu początkowych twórców utonęłoby pod ciężarem wyłącznej eksploatacji to Jabbaz w tym oceanie deprawacji pływa znakomicie. Potrafi zaciekawić historią, umiejętnie dawkuje emocje i napięcie, nie męcząc widza jedynie podkręconą przemocą. Plus w warstwie wizualnej pomimo pierwszych kroków na filmowym podwórku wyraźnie zaznacza, iż ma bardzo dobre oko do fajnych ujęć. Na deser jest jeszcze śliczna Regina w roli Kat. Dla takich filmów warto chodzić na festiwale bo gwarantują inne przeżycia niż seans w zaciszu domowej kanapy. Horror ekstrema prima sort! I bardzo jestem ciekawa jak potoczy się kariera Jabbaza bo facet ma niezły potencjał. tak, jestem już fanem i trzymam za niego kciuki.
The post Frightfest 2021 first appeared on OPIUM.
„Plunder Road” to trzeci film w dorobku urodzonego w Stambule Huberta Cornfielda, reżysera który nigdy nie wzniósł się ponad drugoligowe rzemiosło, ale na przestrzeni lat pracował m.in. z Sidneyem Poitier czy Marlonem Brando. Nie ukrywam, że „Plunder Road” to moje pierwsze spotkanie z tym twórcą, ale po seansie mam ochotę na więcej.
Historia jest prosta: pięciu facetów dokonuje zuchwałego skoku na rządowy pociąg przewożący 10 milionów dolarów w złocie. Sam napad kończy się sukcesem, ale pozostaje jeszcze przewieźć ukradzione złoto z Utah do Kalifornii i stamtąd zwiać za granicę. Do tego celu wykorzystują trzy ciężarówki i pod przykrywką transportu kawy, mebli i chemikaliów ruszają w liczącą kilkaset mil, znaczoną kolejnymi policyjnymi blokadami drogę.
To film z pogranicza klasycznego noir, heist movie i – być może przede wszystkim – egzystencjalnego thrillera, w którym zarówno przedtem, jak i później specjalizowano się nad Sekwaną. Rozpoczynająca „Plunder Road” sekwencja napadu na pociąg swoim chłodem i precyzją wykonania przywodzi na myśl dokonania Jean Pierre Melville’a i postawiłbym duże pieniądze, że Francuz wprost inspirował się produkcją Cornfielda, zwłaszcza, że ten dorastał w Paryżu, przyjaźnił się rzekomo z Godardem i Chabrolem, zakładam więc, że i Melville’a gdzieś na swojej drodze spotkał.
Odwracając nieco role, oczywistą wydaje się inspiracja Cornfielda innym wielkim Francuzem, Henri-Georgesem Clouzot i jego „Ceną Strachu”. Ciężarówki co prawda nie przewożą nitrogliceryny i nie grozi im eksplozja przy pierwszym większym wstrząsie, zagrożenie jednak stanowi obława i kolejne blokady. Choć na samym początku, kiedy na miejsce napadu transportują jakąś wrażliwą maszynerię, jeden z bohaterów konstatuje w myślach, że „pierwszy lepszy wybój i wylecimy w powietrze”. Cornfield wprost odnosi się tu do francuskiego, starszego o 4 lata klasyka.
Oprócz poniekąd zbliżonego punktu wyjścia, czyli przejazdu wielkimi maszynami przez nieprzyjazny teren, kolejnym, zapewne ważniejszym punktem stycznym jest fatalistyczny wydźwięk całości. W zasadzie od początku czuje się, że to nie może się skończyć dobrze. Ekipa dzieli się na trzy podgrupy, z których każda na własnej skórze przekonuje się, że każdy plan, choćby przygotowany w najdrobniejszych szczegółach, może się wysypać gdy do gry wkroczy największy wróg, czyli przypadek, ślepy cholerny los. Choć sam skok udaje się perfekcyjnie, zdaje się on być punktem, z którego nie ma odwrotu, punktem, z którego prowadzi tylko już tylko jedna droga wprost w otchłań.
Mimo niskiego budżetu realizacyjnie trudno się tu czegokolwiek przyczepić. Pierwsza kilkunastominutowa scena napadu na pociąg deszczową nocą zrealizowana jest perfekcyjnie. Później Cornfield urzeka mnie reżyserską efektywnością. Bez kitu, tu nie ma jednej zbędnej sceny. 72 minuty i sama esencja. O bohaterach wiemy tyle, ile musimy. Wystarcza kilka oszczędnych dialogów aby nadać mężczyznom odpowiedni, wystarczający rys psychologiczny. O rozwoju sytuacji dowiadujemy się z komunikatów radiowych, których nasza piątka słucha podczas jazdy. Więcej nie trzeba. Mimo, iż wielbię kino lat 50-tych to – zwłaszcza to hollywoodzkie – nierzadko cierpiało na grzech nadmiernego przegadania. „Plunder Road” wolne jest od tej przywary. Słowa padają tylko wtedy, kiedy muszą paść.
„Plunder Road” to mały, skromny brylancik noirowego, amerykańskiego kina, korespondujący jednocześnie z mistrzami znad Sekwany. Tego mi było trzeba tego ciepłego, lipcowego popołudnia.
The post Relikty Retro: Plunder Road (1957) first appeared on OPIUM.
Duch Puszczy na kwasie
The post „In The Earth” (2021) – recenzja first appeared on OPIUM.
czyli podróż do utrapionego umysłu.
Debiut reżyserski Prano Bailey – Bond to opowieść o cenzurze. Z jednej strony tej oczywistej, filmowej, dla której tłem są wydarzenia jakie miały miejsce w latach 80-tych w Wielkiej Brytanii podczas ery tzw Video Nasties a z drugiej, tej którą narzuca nam nasz umysł kiedy nie potrafi poradzić sobie z traumą. „You’d be surprised what the human brain can edit out when it can’t handle the truth” pada w pewnym momencie z ekranu. I jest to zdanie kluczowe dla filmu i jego bohaterki, cenzorki Enid. Enid jest czołowym obrońcą moralności w swojej branży, odważnie brnącym w najbardziej pokręcone i brutalne wizje ery VHS-u by chronić społeczeństwo przed demoralizacją. Jej mocno misyjne oddanie pracy w końcu trafia na przeszkodę, której nasza bohaterka nie jest w stanie ani przeskoczyć ani tym bardziej dłużej wypierać. Pewien film grozy kontrowersyjnego i enigmatycznego reżysera sprawia, iż na nowo odżywa w niej potrzeba dotarcia do prawdy na temat tajemniczego zaginięcia siostry.
Oglądając „Censor” nie sposób docenić strony czysto technicznej debiutu Bailey-Bond. To hołd nie tylko wspomnianym Video Nasties ale horrorom w ogóle, gdyż widać tu sporo miłości co kadrów i kolorów kultowych klasyków lat 70-tych i 80-tych. To także świetne operowanie formatem, zarówno tym czysto filmowym (35mm i 8mm) jak i vhs-owym. Reżyserka umiejętnie skacze pomiędzy różnymi proporcjami obrazu by lepiej oddać stan umysłu swojej bohaterki i tego co rzeczywiste a co zmyślone. Wizualnie „Censor” to rzecz mocno dopracowana i stylistycznie ciekawa, która doskonale uchwyca zeitgeist ówczesnej histerii i realia tamtej epoki.
Sporo pisze się w recenzjach o tym, iż jest to żeńska wersja „Berberian Sound Studio”. I nie sposób temu zaprzeczyć. Podobnie jak obraz Stricklanda, „Censor” zręcznie portretuje pewien okres w dziejach kina grozy, dotyczy osoby bezpośrednio związanej z branżą filmową, ma ten sam pieczołowicie oddany retro feel i skupia się na chwiejnym umyśle swojego protagonisty. Do końca nie byłam fanką „Berberian Sound Studio” tak więc, nic dziwnego, iż do końca nie jestem fanką obrazu Prano Bradley Bond.
„Censor” zdecydowanie bardziej podobał mi się za to jak wyglądał, niż co (i jak) próbował przekazać. Ostatni rozdział pozostawił lekki niedosyt, bo miałam wrażenie iż nie do końca wykorzystał swój potencjał (choćby cały wątek z kontrowersyjnym reżyserem i jego filmami i związkiem pomiędzy główną bohaterką). Z jednej strony stawia banalną tezę (horrory nie powodują morderczych instynktów) a z drugiej zbyt często ucieka w dwuznaczność co dla mnie jest zawsze oznaką lenistwa twórcy. Jako opowieść o traumie i psychozie też bynajmniej nie odkrywa nic nowego, jedynie podąża tą samą, znajomą ścieżką. W wielkim skrócie: „Censor” zajebiście wygląda ale niewiele ma do powiedzenia. No ale może to wina moich oczekiwań, które okazały się zbyt wygórowane?
Jedno jest jednak pewne, fajnie iż na horrorowym podwórku pojawia się co raz więcej kobiet. Po Rose Glass („Saint Maud”), Jill Gevargizian („The Stylist”) czy Natalie Erice James („Relic”), Prano Bailey-Bond to kolejny, żeński głos, głośno i stanowczo zaznaczający swoją obecność w nadal dość męskim kinie grozy. No i fajnie! Będę tym babkom mocno kibicować i z zainteresowaniem śledzić co też następnego na tym polu zmajstrują.
The post „Censor” (2021) – recenzja first appeared on OPIUM.
Niedoceniony horror, który przepadł podczas pandemii
“The Empty Man” to przykład filmu, którego istnienie zakrawa na cud: mało doświadczonemu reżyserowi dano totalną swobodę twórczą a wielkie studio (20th Century Fox) wyłożyło kupę kasy by ją sfinalizować. Potem przyszła fuzja z Disneyem, zmiany organizacyjne i nagle produkcja stała się niechcianym dzieckiem, którego próbowano pozbyć się wraz z kąpielą. Ostatecznie bez żadnej większej promocji, film doczekał się zwiastuna zrobionego raptem na tydzień przed premierą (sugerującego zupełnie inny, gorszy film) by potem trafić do kin w samym środku szalejącej pandemii, mając za widownię głównie puste kinowe krzesła. Co więcej, do dziś nie został wydany na żadnym nośniku. “The Empty Man” to zdecydowanie kino grozy mocno niedocenione, który zasługuje na odkrycie.
Ale po kolei: “The Empty Man” to dzieło Davida Priora, gościa który najpierw sprawił, iż specjalne wydania filmów na DVD stały się hitem dzięki fajnym, unikalnym opakowaniom i masie nietuzinkowych dodatków. To on jest autorem wielu dokumentów dołączanych do filmów choćby Davida Finchera. Warto też dodać, iż to jego samotny wysiłek doprowadził do wydania na zachodzie “Ravenous” Antonii Bird a co za tym idzie uratowania tej nietuzinkowej produkcji od zapomnienia. Pracując razem z Fincherem, Prior sporo się nauczył i wpływ twórcy “Zodiaka” jest mocno zauważalny w “The Empty Man” (począwszy od specyficznego tempa a na kadrowaniu, montażu czy kolorystyce skończywszy). Po latach szlifowania rzemiosła u boku znanych reżyserów, Prior postanowił nakręcić coś własnego, pierwszą wprawkę w kreowaniu niezapomnianej atmosfery pochłaniającej niczym bagno czyli szort “AM1200”. Na OPIUM wrzucałam go bodajże już dwa razy i zrobię to po raz trzeci ponieważ to rzecz niesamowita jeśli chodzi o klimat i budowanie tajemnicy ale przede wszystkim jeden z najlepszych hołdów lovecraftowskim mitom. “AM1200” jest niejako przystawką do tego co Prior rozwinął w swoim daniu głównym i to właśnie sukces szorta sprawił, iż studio 20th Century Fox wyłożyło kasę na jego debiut pełnometrażowy (będący luźną adaptacją komiksu z 2014 roku).
“The Empty Man” to ewenement w kategorii mainstreamowego horroru, gdyż zawiera wszystko to czego produkcje kina grozy z dużych studiów za duże pieniądze zazwyczaj unikają. Film trwa grubo ponad 2 godziny, gdzie jakieś 25 minut poświęcono wyłącznie na sam prolog (który spokojnie można traktować jako oddzielny mini film, zresztą początkowo właśnie tym był). Spory nacisk postawiono nie tylko na rozwój historii ale też i świat przedstawiony z jego mitologią i filozofią. To rzecz, którą ciężko zaklasyfikować tylko do jednego gatunku: z jednej strony czerpie garściami z pulpy, prezentując nadprzyrodzoną opowieść detektywistyczną („Harry Angel” vibes) i tajemniczy kult. Z drugiej, sporo tutaj klasycznego horroru o dziwacznym boogiemenie i lokalnej legendzie. Do tego kotła wrzucono jeszcze niełatwe koncepty, których niektórych źródeł szukać trzeba w tybetańskim mistycyzmie, sporo fatalizmu jak i dramat jednostki uwikłanej w coś co zdecydowanie przerasta ludzkie pojmowanie i stawia pytania o wolną wolę czy tożsamość (tu kłania się choćby „Blade Runner”). Największą jednak zaletą (wadą?) jest niejednoznaczność. “The Empty Man” to film mocno epicki w swojej gatunkowej rozpiętości i niewątpliwie ambitny, świadomie skierowany do dorosłego widza a nie grupy dzieciaków szukających taniego dreszczyku emocji w piątkowy wieczór. Realizacyjnie stworzony pewną ręką, gdzie kunszt widać w każdym ujęciu, ciężki od niepokojącego klimatu i tajemnicy, z muzyką, która sama w sobie budzi dreszcze (kolaboracja kompozytora Christophera Younga z dark ambientowym Lustmord to coś przerażająco pięknego). Wisienką na torcie jest James Badge Dale wcielający się w postać detektywa. Aktor zazwyczaj drugiego planu, który częściej powinien trafiać na ten pierwszy (choć jakoś nie ma do tego szczęścia, więc liczę że w końcu trafi mu się jakiś porządny serial).
No i niby jak to wszystko miało sprzedać komercyjne studio dla zwykłego zjadacza popkornu? Nie dość że długaśny i niejednoznaczny to jeszcze z dziwaczną i zamotaną fabułą i z gościem w głównej roli, którego mało kto kojarzy. Jeśli rzucicie okiem na zwiastun to okaże się, iż obiecano wam jakiegoś klona “Slender Man” z mnóstwem dzumpskerów trwającego pewnie jakieś 90 minut. Ja też długo w to wierzyłam i unikałam seansu (gwoździem do trumny były jeszcze fatalne recenzje choćby z Rotten Tomatoes). I żeby nie było: to nie jest film pozbawiony wad. Owszem ciężar ambicji wypływający z zawartych w nim motywów jest też jego przekleństwem. Fabuła nie zawsze ma sens i można natknąć się w niej na kilka dziur logicznych, do tego pierwsza połowa zdecydowanie broni się lepiej niż druga a czasami powolne tempo może dokuczać. Podziwiam jednak Priora że nie dał studiu zarżnąć swojej niełatwej wizji i że Fox w ogóle dopuścił ten film do dystrybucji w niezmienionej formie (chciano go skrócić o połowę). “The Empty Man” to spore zaskoczenie: kosmiczny horror pełną gębą wyglądający jak zagubiony projekt Davida Finchera. Być może jest to jeden z tych filmów, którego kultowość i właściwy odbiór przyjdzie po latach (jak carpenterowski „The Thing”)? Mam nadzieję, że Prior się nie zniechęcił bo facet ma niesamowity potencjał i swój następny film nakręci już dla A24 lub innego niezależnego studia, które lepiej sprzeda jego nietuzinkowe i mocno frapujące wizje.
The post „The Empty Man” wcale nie jest taki pusty first appeared on OPIUM.
Życie po raz kolejny szokuje bardziej niż fikcja
Czytając „Mężczyźni którzy nienawidzą kobiet” Stiega Larssona, nikt nie mógł przewidzieć, iż literacka fikcja kilkanaście lat później stanie się okrutną rzeczywistością. Nie miało to jednak miejsca w Szwecji ale Danii, w 2017 roku gdy na jaw wyszły szokujące fakty dotyczące morderstwa młodej dziennikarki Kim Wall.
„The Investigation” jest pieczołowitą rekonstrukcją tej sprawy, jednak sposób w jaki podchodzi do tej historii, pozornie typowej „scandi noir”, wywraca utarte schematy kryminałów nie tylko tych z chłodnej Północy. Cała uwaga serialu skupiona jest wyłącznie na ekipie śledczych, nigdy nie widzimy samej zbrodni ani nie poznajemy osobiście mordercy (to ostatnie akurat jest doskonałym posunięciem, ponieważ Peter Madsen miał wystarczająco sporo fejmu w mediach gdy o sprawie zrobiło się głośno. Tutaj staje się taką „zjawą”, którą ciężko schwytać). Najważniejsze staje się ustalenie co dokładnie i jak zaszło, zebranie dowodów i przede wszystkim skazanie winnego. Serial świetnie ukazuje absurd prawa: wszyscy doskonale wiedzą, iż podejrzany jest winny popełnionej zbrodni, jednak droga od oskarżenia do gwarantowanego skazania jest długa i kręta (morderca notorycznie zmienia zeznania, co jest totalnie legalne a prokurator podczas konsultacji skutecznie odrzuca pieczołowicie zebrane dowody, gdyż są niewystarczające lub zbyt poszlakowe).
Takie przedstawienie całej historii sprawia, iż najważniejszym elementem serialu jest wytrwałość i towarzysząca temu frustracja. Nie brakuje tu też bolesnego realizmu i przede wszystkim sporej dawki humanizmu. Twórcy podchodzą do ofiary i tego co zaszło z niezwykłym wyczuciem i sporym szacunkiem, co najlepiej określiła dziennikarka Guardiana nazywając „The Investigation” elegancką historią o obrzydliwej zbrodni.Widać, iż Tobias Lindholm (scenarzysta „Polowania” Thomasa Vinterberga i autor „Porwania”) chciał oddać hołd nie tylko samej ofierze i jej rodzinie ale przede wszystkim ludziom zaangażowanym w sprawę ujęcia jej mordercy: policjantom, prokuraturze, technikom, nurkom, naukowcom i innym specjalistom. Ich wkład i niestrudzoną dedykację kreśli niezwykle empatycznie, ciężko im nie współczuć ale też i nie podziwiać. Najlepiej zilustrowane jest to przez pracę nurków, którzy musieli przeczesać gigantyczną połać wody w poszukiwaniu fragmentów zwłok, rzeczy ofiary i narzędzi zbrodni. Poświęcony jest temu cały odcinek, który podejrzewam może odrzucić wielu, gdyż pokazany jest tam pieczołowity i bardzo skomplikowany proces takich poszukiwań, które przy ciągłych zmianach wiatru i prądu, mylnych tropach psów do wywąchiwania zwłok (praca tych czworonogów to w ogóle coś niesamowitego) jest dosłownym szukaniem igły w stogu siana. I kiedy w końcu następuje przełom, ulga i satysfakcja bijąca z ekranu naprawdę chwyta za serce.
Nie byłoby to tak skuteczne gdyby nie świetnie poprowadzony scenariusz. Lindholm pisząc swoją historię konsultował się z głównym śledczym (w którego w serialu wciela się Soren Malling) a także z rodziną zmarłej, ponieważ zależało mu na jak największym autentyzmie (co ciekawe, wielu statystów w serialu to ludzie którzy faktycznie brali udział w tamtym dochodzeniu a psa aktorów wcielających się w rodziców Kim, gra prawdziwy futrzak państwa Wallów). Konstrukcja ma specyficzne tempo, które pewno wielu określi jako „ślimacze” dodatkowo zarzucając serialowi „nudę”. Absolutnie się z tym nie zgadzam: to slow burner o sprawie, której okoliczności są na tyle fascynujące i niesamowite, iż każdy trop i każdy przełom jest niczym nowy element układanki, która powoli ale skutecznie składa się w upragnioną całość. Mi w serialu nie brakowało napięcia pomimo tego, iż znałam okoliczności tej głośnej sprawy (Lindholm doskonale wie jak je dawkować i kończy odcinki tak, że chce się od razu odpalać następny. Zaczęłam go oglądać o jedenastej w nocy i skończyłam nad ranem!). Nawet zwykłe rozmowy ukazują horror i tragedię tej zbrodni – jedną z lepszych jest ta pomiędzy policjantem a prokuratorem o tym jak mocno przypadkowe dla ofiary było to całe potworne zdarzenie. Scenariusz Lindholma wciąga, wstrząsa, trzyma za gardło i przede wszystkim podkreśla ludzki hart ducha, oddanie i trud prowadzenia takiej nie łatwej sprawy. Dla mnie to rzecz wybitna na polu dramatów kryminalnych, dzięki swojemu podejściu, realizacji i niezwykłym talencie Lindholma do umiejętnego i wyczulonego opisywania ludzkich historii. Mój zdecydowany kandydat do tytułu serialu roku.
PS Netflix do swojej oferty zakupił emitowany na zeszłorocznym Sundance dokument „Into the Deep” opowiadający o Peterze Madsenie (premiera miała być w tym roku ale z powodu kilku prawnych nieścisłości – kilka osób nie wyraziło pisemnej zgody na filmowanie – rzecz będzie trzeba przemontować). Będzie to z pewnością ciekawe uzupełnienie do tej historii.
The post The Investigation (2021) first appeared on OPIUM.
The post Synchronic (2021) – recenzja first appeared on OPIUM.
wszyscy jesteśmy zwierzętami
The post Hunted (2021)- recenzja first appeared on OPIUM.
kiedy cisza jest błogosławieństwem
The post Sound of Metal (2020) – recenzja first appeared on OPIUM.
słodko-gorzki neo-noir
The post The Kid Detective (2020) – recenzja first appeared on OPIUM.
Dziwna, mała dziewczynka
Adam: „I like weird”
May: „I am weird”
Debiut Lucky’ego McKee ciężko wrzucić do jakiegoś konkretnego gatunkowego worka. Niby to horror ale głównie psychologiczne studium samotności i wyobcowania. Mamy tu też nieco czarnej komedii a nawet romans zamknięty w dziwacznym trójkącie. Reżyser zszywa te skrawki bardzo umiejętnie a dzielnie mu w tym pomaga Angela Bettis w swojej kultowej już roli. Całość spowija dość osobliwy klimat: z jednej strony czuć tu wpływy najtisowego kina obyczajowego z niezależnego podwórka a z drugiej, nad całością unosi się atmosfera czegoś o wiele bardziej niepokojącego, przywodząc na myśl „Psychozę” Hitchcocka.
Pewnego dnia obsesyjne zainteresowanie przystojnym mechanikiem sprawia iż tytułowa May zadurza się w nim bez reszty. Jednak dla niego jej osobliwość stanowić będzie jedynie ciekawostkę łechtającą jego własne ego. Do czasu, bo Adam – amator dziwactw i makabry o ironio okaże się zbyt miękki i gwałtownie się wycofa gdy dziewczyna posunie się o krok za daleko. Odtrącona wróci pamięcią do rady swojej matki: „Jeśli nie potrafisz znaleźć przyjaciół, powinnaś ich sobie stworzyć”, co też uczyni w noc Halloween właśnie. Będzie już wtedy zupełnie inną kobietą, w pełni akceptującą swoją inność i zwichrowanie.
May jest odludkiem, „dziwadłem” z racji uporczywego zeza z którym zmaga się od dzieciństwa, jednostką społecznie pogubioną, usilnie łaknącą kontaktu z drugim człowiekiem. Z jednej strony zżerana przez własne kompleksy i niezręczną osobowość budzi litość a z drugiej nakręcana przez swoje wydumane fantazje i zbytnią emocjonalną nachalność nieco irytuje. Jako protagonistka jest niezłym paradoksem i Bettis koncertowo odgrywa jej skomplikowaną naturę. Bywa momentami strasznie „creepy” a jednocześnie jakoś tak rozczula.
Oglądając poczynania tej bohaterki, trudno w trakcie seansu uniknąć uczucia zażenowania i niejako ciąży ono nad widzem prze większość filmu. Jednak ciężko oderwać wzrok oj tej nieuchronnej kraksy , gdyż podświadomie wyczuwamy, iż pod powierzchnią kryje się coś bardziej złowieszczego. I McKee umiejętnie to podkręca by w finale dać temu upust. Prze większość filmu elementów horroru jest naprawdę niewiele, reżyser rzuca nam raptem okruszki, które zwiastują i przede wszystkim przypieczętowują los jego heroiny.
May wiele łączy z Travisem Bickle z „Taksówkarza” – oboje przez swoja alienację, smutek i zgorzkniałość kierują swoje uczucia w niewłaściwą stronę. Co więcej, ani Travis ani May nie potrafią nawiązywać „normalnych” relacji, w ich umysłach romans jest albo zbyt mocno wyidealizowany albo zbyt perwersyjny a porażka sprawia iż pękają i zalewa ich długo tłumiona frustracja.
Dawno nie pamiętam horroru, który miał tak smutne zakończenie, McKee funduje bardzo gorzki finał swojej bohaterce. Jednak jest to finał jak najbardziej adekwatny i w pełni zasłużony. W tych ostatnich minutach opowieść uderza w ton ponurej baśni bez happy endu. Nie każde brzydkie kaczątko zostaje łabędziem i nie każdy Kopciuszek znajdującą swojego księcia.
The post May (2002) first appeared on OPIUM.