Lato już w czerwcu zawitało do nas w pełni, wprawiając mnie osobiście w bardzo wakacyjny nastrój. Co prawda na prawdziwy urlop muszę jeszcze poczekać, ale póki co słońca wcale nie brakuje. W związku z tym w zestawieniu niewiele u mnie kosmetyków kolorowych (pff bo kto by się w takie upały malował), za to więcej fajnej pielęgnacji.
1. Xen-Tan, Dark Lotion, Samoopalacz do ciała
Co roku szarpałam się z myślami pomiędzy chodzeniem do solarium, a kupowaniem kosmetyków samoopalających. Z jednej strony solarium jest po prostu niezdrowe i niebezpieczne, a z drugiej strony większość kosmetyków samoopalających albo smuży albo zostawia brzydki odcień pomarańczki na ciele. Problem rozwiązał mi się sam odkąd odkryłam samoopalacz Xen-Tan, który w połączeniu z dobrą rękawicą daje efekt apetycznie wyglądającej skóry muśniętej słońcem. Póki co u mnie najlepszy produkt w kategorii.
2. Garnier, Fructis, Banana Hair Food, Odżywcza maska do włosów bardzo suchych
W internecie można znaleźć całe mnóstwo peanów i pieśni pochwalnych tej maski do włosów. Nie będę się więc nadaremnie rozpisywać, napiszę tylko, że to wszystko co przeczytacie to sama prawda. Ja sama zużyłam już chyba z cztery, czy pięć opakowań i ani widzi mi się znudzić. Polecam, szczególnie latem, kiedy włosy najbardziej narażone są na działanie słońca, morskiej wody, czy chloru w basenach.
3. Miya Cosmetics, myWONDERBALM, I’m Coco Nuts, Intensywnie nawilżający krem do twarzy z olejkiem kokosowym
Jeśli ktoś z Was jakimś cudem przeoczył poprzednią notkę o tym kremie, to koniecznie teraz leci i nadrabia (klik). Co tu dużo mówić - świetny krem, o bardzo dobrym składzie, w fajnym opakowaniu i w dodatku za niewielkie pieniądze. Polecam polować na promki w Hebe, czy Rossmannie.
4. Urban Decay, Płynny Cień Do Powiek Moondust, Zap
Cień kupiłam na promocji przy okazji większych zakupów w Sephora, bo zachciało mi się czegoś w kremie, co sprawdziłoby się podczas upałów. I to był strzał w dziesiątkę. Odcień Zap to przepięknie mieniące się stare złoto. Dzięki aplikatorowi możemy go używać na całą powiekę lub jako eyeliner. Nie do zdarcia, nawet w 36° upale.
5. Obag Ochic Phard
Jedyny niekosmetyczny ulubieniec w tym zestawieniu, ale musiałam o nim wspomnieć. Torebki Obag wracają u mnie do łask, głównie za sprawą dołączenia do fejsbookowych grup, gdzie przepadłam. Obag są nie do zdarcia, moja najstarsza ma 8 lat i dalej wygląda naprawdę dobrze. Mnóstwo fasonów do wyboru, jeszcze więcej kolorów. Szczególnie dla fanek Melissek, Crocksów i Hunterów.
Kolejna pozycja, do której wróciłam po pewnym czasie i przeżywa u mnie swój renesans. Olejku używałam w okresie zimowym jakieś 2 lata temu i bardzo go polubiłam. Później zapanował szał na matowe usta i tym samym olejek jakoś poszedł w odstawkę. Ostatnio przy okazji fajnej promocji w perfumerii Douglas przypomniałam sobie o nim i... dalej jest super. Dobrze nawilża usta, pozostawiony na noc grubą warstwą jest świetną kuracją regenerującą. Bardzo lubię.
7. Dove, Exfoliating Body Polish, Krem - peeling pod prysznic, Granat i masło shea
Moim zdaniem najlepszy drogeryjny peeling do ciała. Bardzo kremowa konsystencja, fajnie zmielone drobinki, piękny zapach. Póki co próbowałam tylko wersji Granat i masło shea, ale na pewno skuszę się też na inne warianty zapachowe.
8. L'Oreal Paris, True Match, Podkład do twarzy, 2.N Vanilla
Początkowo podchodziłam do tego podkładu z nutą sceptycyzmu, ponieważ stara wersja True Match jakoś do mnie nie przemawiała. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że ta nowa nijak nie przypomina starszej wersji. Podkład idealnie stapia się ze skórą, nie tworzy maski, tylko wygląda jak druga skóra. Kolorystyka również na plus - moim zdaniem idealna dla Słowianek. Podkładem zastyga, ale jest czas, żeby zbudować krycie do naprawdę przyzwoitego. Wytrzymuje u mnie cały dzień, pod koniec delikatnie ściera się tylko w okolicach ust i nosa. Ostatnio mój ulubiony podkład.
9. Sephora, Pędzel do podkładu, 10
Dorwałam ten pędzel na wyprzedaży za niecałe 20 zł i używam do nakładania masek. Do podkładów pędzle typu język sprawdzają się jedynie do nałożenia ze słoiczka na twarz. Absolutnie nie polecam takiego pędzla używać do aplikacji, ponieważ jedyne czego się nabawimy to frustracji i smug na twarzy. Za to do maseczek sprawdza się idealnie.
- - - - - - - - - - - - - - - - -
Macie jakiś ulubieńców miesiąca czerwiec? Co sprawdza się u Was ostatnio? Koniecznie się pochwalcie!
Wspominałam Wam ostatnio na moim Insta (klik), że poczyniłam (nie)małe zakupy kosmetyków brandu, którego od pewnego czasu byłam bardzo ciekawa, czyli naszej rodzimej marki Miya. Jako, że szybko poczułam lekki niedosyt, to skusiłam się ostatnio jeszcze na promocję -40%,i tym samym mam do przetestowania praktycznie cały ich asortyment. Ostatni miesiąc prężnie testowałam kilka kosmetyków, m. in. jeden z ich flagowych produktów, tj. intensywnie nawilżający krem do twarzy z olejkiem kokosowym, o jakże wdzięcznej nazwie I’m Coco Nuts.
myWONDERBALM - I’m Coco Nuts - Intensywnie nawilżający krem do twarzy z olejkiem kokosowym
Intensywnie nawilża. Regeneruje i koi. Poprawia elastyczność.
Olejek kokosowy nawilża, regeneruje i koi skórę, odbudowując jej płaszcz hydrolipidowy. Olejek sezamowy, witamina E i prowitamina B5 odżywiają skórę, nadając jej elastyczność i miękkość oraz regulują jej nawilżenie. Dzięki lekkiej, kremowej formule QuickAbsorb szybko się wchłania i nadaje się pod makijaż.
97% składników pochodzenia naturalnego. 0% zbędnych dodatków. Bez silikonów, parafiny, PEG-ów, olejów mineralnych, parabenów.
Jeszcze słowem wstępu napiszę, że marka Miya została, wcale nie tak dawno temu, stworzona przez dwie bardzo uzdolnione dziewczyny, które chciały stworzyć pielęgnację, dzięki której nasza skóra i przede wszystkim my będziemy wyglądać i czuć się pięknie. No cóż, udało im się to pierwszorzędnie. Aktualne to już nie jest startup, czy niewielka firma, tylko mocna marka, którą bardzo entuzjastycznie promują nie tylko blogerki urodowe, ale również i polskie celebrytki. Trzymam mocno kciuki za dziewczyny, bo w końcu GIRL POWER ♥♥♥!!!
Przechodząc już do recenzji kremu I’m Coco Nuts nie mogę na początek nie wspomnieć o uroczych opakowaniach. No sami powiedzcie, czy ta kolorystyka i ten minimalizm nie chwytają Was za serce? Ja jestem kupiona. Uważam, że na drogeryjnych półkach (np. Hebe) te produkty naprawdę wybijają się na tle konkurencji.
Wspomniany krem przeznaczony jest do każdego typu skóry, także wrażliwej, natomiast producent na stronie sugeruje przeznaczenie szczególnie do skóry normalnej, mieszanej, ze skłonnością do tłustej lub tłustej. I to by się zgadzało, ponieważ na mojej suchej skórze w okresie zimowym zdecydowanie lepiej sprawdzała się różana wersja. W lecie za to, wersja kokosowa w pełni zaspokaja moje potrzeby.
Krem można stosować jako krem do twarzy, ale również jako krem do rąk, czy nawet balsam do ciała, co sprawia że jest to kosmetyk tak uniwersalny, że można nosić go cały czas przy sobie w torebce. Każda z czterech wersji kremu zawiera 75 ml kosmetyku, czyli tyle ile przeciętnie ma krem do rąk. Równocześnie myWONDERBALM kosztuje zaledwie 29,99 zł za tubkę, w czym znów przewyższa konkurencję.
No to na koniec pozostaje tylko pytanie czy właściwości kremu są tak dobre, jak te wszystkie wcześniej wymienione plusy? Otóż dla mnie absolutnie tak. Stosuję go rano i wieczorem i muszę przyznać, że I’m Coco Nuts nawilża moją skórę tak dobrze, że rano nie budzę się z uczuciem ściagnięcia na buzi. Idealnie sprawdza się także pod makijaż, nie roluje się i w żaden sposób nie gryzie się z moimi ulubionymi podkładami. Ogromnym plusem jest to, że przy ciągłym używaniu nie zapycha! Jednakże podkreślę raz jeszcze, że krem u mnie sprawdza się w lecie, natomiast w okresie zimowym dla mojej suchej skóry jest za lekki.
Jak łatwo się domyślić, skoro sprawdza się na skórze twarzy, to także sprawdza się super jako krem do rąk oraz balsam do ciało. Dobrze się wchłania, nie pozostawia tłustego filmu na skórze. jedyne do czego mogłabym się przyczepić to fakt, że nie posiada żadnego filtra do twarzy i w lecie trzeba dodatkowo się czymś dosmarować. Oprócz tego, nie mam mu zupełnie nic do zarzucenia. Zdecydowanie mogę mu przyznać miano jednego z moich ulubieńców. Vexgirl approved!
Na przestrzeni minionych 3 lat, bo tyle w zasadzie minęło od opublikowania na blogu ostatniej notki o perfumach (Azzedine Alaïa Paris EDP), moje podejście do zapachów zmieniło się diametralnie, z ilościowego na jakościowe. W mojej kosmetyczce zagościły zapachy sprawdzone, pasujące do mojej osobowości i harmonizujące się z moim stylem. Porzuciłam w kąt wszystkie Avony, Yves Rochery i inne bezbarwne dla mnie zapachy. Ograniczyłam się praktycznie do czterech naprawdę sprawdzonych ulubieńców. Dzisiejszy wpis jest o jednym z nich, czyli o perfumach Perles de Lalique.
Lalique Perles de Lalique to elegancki, charakterystyczny zapach, obok którego trudno przejść obojętnie. Perfumy Lalique podkreślają elegancję i wyrafinowanie. Podobnie jak perły, które były ich inspiracją, perfumy Perles de Lalique są wyjątkowe i przyciągają uwagę. Ich słodkawo-korzenny charakter dodaje im zmysłowości i temperamentu.
Co ciekawe zapach kupiłam zupełnie w ciemno, gdyż wpadła mi w oko prosta, eteryczna wręcz buteleczka, a opis perfum zaintrygował. Spodziewałam się co prawda analogicznej dla mnie prostoty w zapachu, ale nic bardziej mylnego. Nie przesadzę pisząc, że przy pierwszym zetknięciu, zapach mną wstrząsnął i przeniknął mnie a wskroś. Podobno efekt ten zawdzięczamy czemuś co zwie się Iso E Super. Jest to aromamolekuł, którego aromat określić można jako kadzidlano-drzewny (więcej o Iso E Super możecie przeczytać tutaj). Nie sposób koło zapachu przejść obojętnie, i to nie tylko moje zdanie, ale przede wszystkim mojego otoczenia.
Nigdy wcześniej nie słyszałam tak wielu komplementów i zapytań czym pachnę, jak podczas noszenia Perles de Lalique. Z jednej strony perfumy są świeże, czyste i wyniosłe, a z drugiej strony mają w sobie coś przytłaczającego, zimnego i cmentarnego wręcz. Pachną dla mnie gotyckim kościołem, wykończonym drewnem i przyozdobionym różami. To wszystko razem sprawia, że zapach stapia się ze mną, przenika przeze mnie i jest mną.
Powiedzieć, że perfumy Perles de Lalique są oryginalne to zwykły truizm. To zapach bezkonkurencyjny, niepowtarzalny i wysublimowany do granic nieprzyzwoitości. Zapach wpisuje się w nisze perfumeryjne, na próżno szukać go na drogeryjnych półkach. Przy tym jest szalenie trwały. Gorąco polecam sprawdzenie zapachu, chociaż po to, żeby doznać czym jest molekuła Iso E Super.
Perles de Lalique występuje w pojemnościach 50 ml/100 ml. Ceny za 100 ml wahają się między 130 zł (Notino), a 550 zł (Douglas).
Zawsze gdy jestem w drogerii rozglądam się bacznie za nowościami do włosów. Bardzo lubię testować coraz to nowe wynalazki do pielęgnacji włosów, szukając rarytasów. Czasem trafiam na buble, ale zdarzają się prawdziwe perełki. I taką właśnie jest maska L`Oreal Magiczna Moc Olejków z olejkiem kokosowym.
Zanim przejdę do recenzji, chciałabym zaznaczyć, że w tym momencie mam włosy rozjaśnione na całej długości do praktycznie platynowego blondu, dodatkowo traktowane prostownicą. Siłą rzeczy są mocno uwrażliwione i suche. Maska z opisu wydaje się więc idealna dla mnie.
Zanurz się w kremowej konsystencji i zmysłowym zapachu odżywczej maski przeznaczonej do włosów potrzebujących lekkiego odżywienia. Formuła wzbogacona olejkiem kokosowym głęboko odżywia,pozostawiając niezwykle miękkie,lśniące i pełne życia włosy.
Opakowanie jest niepozorne i szczerze mówiąc kompletnie nieprzemawiające do mnie kolorystycznie. Ale to nic, bo jak się okazuje wnętrze wynagradza mi wszystko. Począwszy od słodkiego kokosowego zapachu, który wyczuwalny jest nie tylko podczas aplikacji, ale także pozostaje na włosach przez kilka godzin. Alert dla osób nieprzepadających za kokosowym zapachem - nie polubicie się. Za to osoby, które jak ja lubują się w kokosie, zakochają się po uszy.
Konsystencja maski jest kremowa i gęsta, dzięki czemu łatwo się rozprowadza. Nie spływa z włosów, nie robią się glutki i śmiało można ją trzymać dłużej na włosach, zajmując się w tym czasie swoimi sprawami :)
I teraz najważniejsze, czyli efekty. No po prostu petarda. Maska pozostawia włosy wyczuwalnie odżywione, nawilżone i mięciutkie. Z czasem włosy stają się wyraźnie zdrowsze, bardziej błyszczące, a ich kondycja namacalnie poprawiona. Zużyłam póki co 2 opakowania (każde po 300 ml) i zdecydowanie widać dobry wpływ maski na moje włosy. Nie mam w zasadzie do czego się przyczepić, bo nawet cena jest świetna, tj. około 20 zł. Uważam, że Maska odżywcza z olejkiem kokosowym Magiczna Moc Olejków bije na głowę konkurencję, która nierzadko jest nawet kilkukrotnie droższa.
Po pierwsze bardzo miło mi jest przywitać Was po dłuższej nieobecności. Jak może już zauważyliście blog zyskał nowy adres url i nową szatę graficzną. Co to oznacza? Ano nic innego jak to, że biorę się za blogowanie poważnie i możecie się mnie tutaj spodziewać częściej niż dotychczas.
Po drugie chciałam na wstępie powiedzieć, że ta notka powinna była pojawić się na blogu już daaawno temu, ale z uwagi na to, że zawirusowało mi komputer i straciłam praktycznie wszystkie zdjęcia, to reanimacja i odzyskiwanie danych zajęło mi trochę czasu. Wybaczycie mi? :)
Przechodząc do rzeczy w kwietniu 2017 roku poddałam się zabiegowi powiększenia ust kwasem hialuronowym w Klinice Anti-Aging Invicta (wspominałam o tym na Insagramie klik). Od zabiegu mięły już ponad 2 lata, usta całkowicie wróciły do swojego naturalnego kształtu, więc nadszedł czas, żebym podzieliła się swoimi spostrzeżeniami na temat tego coraz to popularniejszego zabiegu.
Słowem wstępu Klinika Invicta znajduje się w Gdańsku przy ul. Rajskiej 10. Jeśli więc poszukujecie sprawdzonego miejsca w tych okolicach, to gorąco polecam. Mnie osobiście bardzo spodobał się klimatyczny i totalnie spójny (nawet z ich stroną internetową klik) wystrój. O profesjonalizmie i sterylności chyba nie muszę nawet wspominać, bo to rozumie się samo przez się.
Moje usta nie dość, że są niesymetryczne, to jeszcze dodatkowo mają tendencję do przesuszania. Nie pomagają mi balsamy do ust, nie pomaga picie 3 litrów wody dziennie. Ot taka moja uroda. Bardzo więc ucieszyła mnie informacja, że oprócz efektu powiększenia i wyrównania asymetrii, uzyskam również efekt nawilżonych i zdrowo wyglądających ust.
Kwas hialuronowy, który został dla mnie wybrany, to STYLAGE HydroMAX przeznaczony do terapii silnie odwodnionej lub wiotkiej skóry.
Sam zabieg okazał się, pomimo znieczulenia, mocno bolesny, a ja jestem na ból dość odporna (nie straszne mi tatuowanie - klik). Oczywiście nie jest to coś czego nie da się wytrzymać, natomiast uprzedzam, że podczas zabiegu nie da się zrelaksować. Samo nakłuwanie i aplikowanie preparatu to kwestia 10-15 min, więc da się wytrzymać, no ale otwarcie ostrzegam, żeby nie było :) Później jest jeszcze formowanie kwasu pod skóra, ale to już do nieprzyjemnych nie należy.
Od razu po zabiegu widoczne są miejsca po nakłuciu, które z czasem mogą zamienić się w delikatne siniaki. U mnie pojawiły się tylko 2 niewielkie zasinienia, które z łatwością przez te kilka dni można było zakryć korektorem. Efekt końcowy widoczny jest po kilku dniach, a zasinienia znikają do tygodnia czasu.
Co do samych efektów to napiszę wprost - PETARDA. Usta stały się symetryczne, nawilżone, pełniejsze, a efekt utrzymał się około 14 miesięcy, czyli dłużej niż zakładałam (średnio efekt utrzymuję się od 8 do 10 miesięcy).
Podsumowując z zabiegu byłam bardzo zadowolona i na pewno w najbliższym czasie go powtórzę. Polecam zwłaszcza wszystkim tym kobietom, które borykają się, jak ja, z niesymetrycznymi ustami lub po prostu chcą mieć pełniejsze, ładniej wyglądające usta.
Bardzo dziękuję ekipie Kliniki Anti-Aging Invicta za profesjonalnie wykonany zabieg oraz za przesympatyczną atmosferę.
A tutaj możecie zobaczyć jak wyglądają usta zaraz po zabiegu. Niezły dziubek, nie? :)
Parę dni temu do sieci dyskontów Biedronka trafiła nowa seria lakierów hybrydowych LaQuell Neonatic składająca się z 8 neonowych lakierów kolorowych, bazy oraz topu. Biorąc po uwagę, że cena lakierów jest turbo niska, tj. 9,99 zł, a na portalu wizaż.pl lakiery LaQuell cieszą się całkiem dobrymi ocenami (4,9/5*), kupiłam wszystkie dostępne kolory wraz z bazą i topem. Czy było warto?
Do tej pory sięgałam po hybrydy marek Semilac oraz Neonail, więc lakiery LaQuell miały poprzeczkę postawioną dość wysoko (przy czym trzeba zaznaczyć, że są one trzykrotnie tańsze). Odcienie, które przetestowałam to Mandrin, Turkiss, Pinko, Yellowin, Greeno oraz Top No Wipe. Oprócz tego dostępne są jeszcze Indigen, Orangin, Coralin oraz baza Super Base. Poniżej na zdjęciach możecie zobaczyć lakiery położone na bazę samopoziomującą Semilac Extend Base Semilac.
Jak oceniam lakiery LaQuell Neonatic? Ano różnie, wszystko zależy od koloru. Najlepiej sprawdził się lakier Turkiss (palec serdeczny), który okazał się najbardziej napigmentowany i krył już po jednej warstwie. Podobnie odcień Pinko (palec środkowy), ale z tym współpracowało się już trochę gorzej, bo robiły się prześwity i potrzeba dość wprawionej ręki, żeby go dobrze nałożyć. Kolory Greeno (mały palec) oraz Mandarin (kciuk) to jakaś porażka, ponieważ nawet 3 warstwy nie dały pełnego krycia, a ten drugi nie chciał kompletnie współpracować z topem tej samej marki i musiałam się ratować topem Semilac. Kolor Yellowin (palec serdeczny) też dobrze nie kryje, ale jakoś tak cieszy moje oko i patrzę na niego nieco łaskawiej. Top No Wipe jest niezły, ale zdecydowanie bardziej wolę mocniej błyszczące wykończenie,jakie daje mi Semilac No Wipe.
W związku z tym zachodziłam w głowę skąd takie dobre oceny tych lakierów na wizażu... I dopiero przedwczoraj odkryłam co było powodem. Mianowicie w Biedronkach dostępne są także inne lakiery hybrydowe Stay Forever (w matowych buteleczkach), i to te lakiery są petardą! Udało mi się póki co upolować jedynie kolor Red Rose - przepiękna głęboka czerwień - i z nim współpracuje się, jak z lakierami z wyższej półki. Kolor jest nasycony, kryje po jednej warstwie i wygląda po prostu pro. możecie go zobaczyć na zdjęciu poniżej zaraz koło czerni.
Podsumowując osobiście nie polecam lakierów LaQuell z serii Neonatic, bo więcej się nadenerwujecie, niż nacieszycie. Lakiery kiepsko kryją, średnio wyglądają i uważam, że nie są warte nawet tych 10 zł. Co innego lakiery Stay Forever, które są moim zdaniem świetne. Na pewno zapoluję jeszcze na jakieś inne kolorki.
Używacie lakierów hybrydowych? Jakie są Wasze ulubione marki? A może miałyście styczność z lakierami z Biedronki i możecie się wypowiedzieć na ich temat?
Hybrydy na paznokciach robię już ładnych parę lat, ale co ciekawe na blogu debiutu jeszcze nie miały. Zacznę może od tego, że od zawsze byłam posiadaczką miękkich i rozdwajających się paznokci, a o długich migdałkach mogłam sobie jedynie pomarzyć. Te z Was, które są ze mną dłużej wiedzą doskonale, że wszelkie odżywki do paznokci oraz suplementy diety nie są mi obce. Niestety nic nie dawało efektu na dłuższą metę, zawsze wraz z odstawieniem suplementu paznokcie wracały do poprzedniego stanu. Dopiero sięgnięcie po lakiery hybrydowe pozwoliło mi na uzyskanie takich paznokci, o jakich zawsze marzyłam. I to do tego stopnia, że pozbyłam się wszystkich zwykłych lakierów, a miałam swego czasu całkiem pokaźną ich kolekcję (klik)
Jedną z moich ulubionych marek produkujących lakiery hybrydowe jest marka Neonail. Dzisiaj na tapetę bierzemy odcień Orchid, pochodzący z kolekcji Candy Girl. Co ciekawe kolor bardzo ciężko określić, ponieważ wygląda zupełnie inaczej w zależności od karnacji lub oświetlenia. Czasem wygląda bardziej jak liliowy, czasem wybijają się różowe tony, a czasem to taki delikatny fiołek. Dzięki temu paznokcie stają się niebanalne i zwracają uwagę otoczenia. Nie znam drugiego takiego koloru.
Co do jakości, hybrydom Neonail absolutnie nie mam nic do zarzucenia. Lakiery są na tyle gęste, że wystarczy jedna warstwa, żeby równomiernie pokryć paznokieć. Dokładanie kolejnych cieniutkich warstw nie stanowi żadnego problemu i pogłębia kolor. Hybryda trzyma się bez zarzutu od nałożenia do ściągnięcia.
Podoba się Wam kolor? Co myślicie o fioletach na paznokciach?
Ostatnie 10 miesięcy minęło jak z bicza strzelił, prywata pochłonęła mnie całkowicie, a co za tym idzie blog odszedł na na drugi plan. Zapewne nikt z Was nie zauważył nawet mojej nieobecności, ale i tak z uśmiechem na twarzy i z przymrużeniem oka ogłaszam wielki comeback.
♥ Co u mnie nowego? Otóż przede wszystkim wyprowadziłam się z domu rodzinnego. Mieszkania zaczęłam szukać mniej więcej w okolicach lipca i z początkiem sierpnia odebrałam klucze do nowego lokum. Niestety dość szybko okazało się, że mieszkanie jest strasznie głośne i po kilku kolejnych miesiącach i trudach przeprowadzkowych jestem w mieszkaniu, z którego teraz do Was piszę. Update: przeprowadziłam się jeszcze kolejne 2 razy w ciągu 2 lat.
♥ Drugą ważna rzeczą, jaka się u mnie wydarzyła był mój powrót na studia w październiku zeszłego roku. Jestem w tym momencie po pierwszej (od kilku lat) sesji. Średnia 4,22. Tęskniłam za tym.
♥ Trzecią moją wymówką od niepisania bloga jest Mila, która jest z nami od niecałych 2 miesięcy. Milę adoptowaliśmy ze Schroniska dla bezdomnych zwierząt w Krakowie po tym, jak ktoś oddał ją, bo wyjechał sobie na wakacje. Właśnie siedzi na moich kolanach i mruczy zadowolona.
♥ Na koniec ostatnia rzecz, która pochłania resztki mojego wolnego czasu, czyli boks. Złapałam totalnego bakcyla i staram się trenować 3x w tygodniu. Jeszcze nigdy nie czułam się tak dobrze jak teraz. Jeśli chcecie dowiedzieć się coś więcej o tej zajawce, piszcie w komentarzach, a zrobię osobną notkę.
Mam całe mnóstwo siły i pomysłów na nowe notki oraz nowe projekty, więc trzymajcie kciuki żeby się udało. Na dniach opublikuję notkę o tym, gdzie chodzę do fryzjera oraz o tym, dlaczego powiększyłam usta. W międzyczasie zapraszam Was na mój Instagram @ms.arleta.
EDIT: marka Dr Irena Eris z dniem 25 maja 2019 r. zamknęła program lojalnościowy Holistic Club
Nie ma co owijać w bawełnę, kosmetyki pielęgnacyjne marki Dr Irena Eris uwielbiam od lat i już niejednokrotnie mogliście o tym na moim blogu przeczytać (chociażby tutaj). Z kolorówką Provoke do tej pory nie miałam zbyt dużo do czynienia, ale braki nadrabiam - właśnie w moje łapki wpadła prześliczna mozaika brązująca Choco Bronzer. Dzisiaj natomiast chciałam opowiedzieć Wam o bardzo ciekawym projekcie, który ma do zaoferowania marka...
Holistic Club to nic innego jak program lojalnościowy przygotowany specjalnie dla Klubowiczów. Polega na zbieraniu punktów na platformie i wymienianiu ich na nagrody. Punkty możemy zbierać zarówno kupując kosmetyki, jak również korzystając z usług gabinetów Dr Irena Eris. Zebrane punkty wymieniać możemy na kosmetyki z zakładki strefa prezentów, a jest z czego wybierać.
Aby przystąpić do programu należy zarejestrować się na platformie podając swoje dane. Każdy zakupiony kosmetyk ma w środku opakowania specjalny kupon z 6-cio lub 10-cio cyfrowym kodem, który należy przepisać. Punkty za usługi w Kosmetycznych Instytutach i Hotelach SPA automatycznie wpadają na konto Klubowicza, wystarczy w recepcji podać login.
Jeśli podobnie jak ja jesteście fanami kosmetyków marki, myślę, że program przypadnie Wam do gustu. Nie wymaga od nas w zasadzie niczego, a można zgarnąć naprawdę fajne nagrody.
Dr Irena Eris Holistic Club to miejsce prestiżu i korzyści. Odnajdziesz się tutaj doskonale. Wiedz, że Klubowicze mogą liczyć na więcej. Program, który przygotowaliśmy, w eleganckiej i przejrzystej formie pozwoli Ci na zbieranie punktów. Czy wykorzystasz je na pobyt w Hotelu SPA, Kosmetycznym Instytucie czy Salonie Beauty Partner lub na kosmetyki Dr Irena Eris z nowej linii? Wybór należy do Ciebie...
Do programu możecie przystąpić tutaj. Koniecznie dajcie znać w komentarzach czy lubicie programy lojalnościowe i czy podoba się Wam inicjatywa marki Dr Irena Eris.
Przyznam szczerze, że przez bardzo długi okres czasu z kosmetykami do pielęgnacji biustu jakoś nie było mi szczególnie po drodze. Czasem zamówiłam jakiś tam ujędrniający krem z Avon, ale generalnie omijałam "te półki" w drogeriach dość szerokim łukiem, udając że to mnie zupełnie nie dotyczy. Tematem zainteresowałam się dopiero po skończeniu trzydziestki (i zrzuceniu kilkunastu kilogramów), ponieważ nie od dziś wiadomo, że po trzydziestce wszystko się zmienia...
Jestem właścicielką biustu w rozmiarze D80, czyli, nie ukrywajmy, do najmniejszych nie należy. Przy takich wymiarach dobór odpowiedniego biustonosza to już połowa sukcesu, ale teraz już wiem, że dobór odpowiedniej pielęgnacji to jest dopiero klucz do sukcesu.
Unikatowy intensywny krem do biustu pomaga udoskonalić jego kształt i ujędrnić skórę za sprawą kompleksu Firmix C+. Synergia działania błękitnego retinolu oraz kwasu foliowego intensywnie uelastycznia skórę. Sposób użycia: Polecany do codziennej pielęgnacji skóry biustu o pełniejszych kształtach. Szczególnie polecany jako kuracja ujędrniająca w trakcie stosowania diet odchudzających.
Czytając opis producenta wydawało mi się, że jest to dokładnie taki produkt, jakiego potrzebuję - miał poprawić kształt biustu, uelastycznić skórę, a przy tym nawilżyć. Skrupulatnie więc wcierałam go na noc przez ostatnie trzy tygodnie, obserwując efekty. Po trzech tygodniach przyszła pora na podsumowanie.
Opakowania marki Dr Irena Eris zawsze prezentują się wyśmienicie, i nie inaczej jest w tym przypadku. Butelka utrzymana w kolorystyce biało-srebrnej, z pompką typu air-less, zawiera 100 ml produktu. Po trzech tygodniach codziennego wsmarowywania zużycie oceniam na około 30%, czyli produkt jest wydajny. Jedno naciśnięcie pompki dozuje dawkę kosmetyku, wystarczającą na jednorazową aplikację.
Krem dzięki jasnoróżowemu kolorowi oraz perfumowanemu zapachowi sprawia wrażenie bardzo ekskluzywnego. Aplikacja jest przyjemna, a sam produkt błyskawicznie się wchłania.
Pierwsze efekty odczuwamy natychmiastowo - skóra jest przyjemna w dotyku, sprawia wrażenie odżywionej, a efekt utrzymuje się przez cały następny dzień. Po kilku dniach zauważyłam, że poprawił mi się się owal piersi, nabrały ładniejszego kształtu. Myślę, że posiadaczki większych piersi doskonale wiedzą o czym mówię. Zauważyłam również, że poprawił mi się wygląd dekoltu - skóra jest bardziej sprężysta, wygładzona i ma ładniejszy kolor.
Po trzech tygodniach stosowania kremu Bust C+ Care śmiało mogę napisać, że jest to świetny produkt. Żadna obietnica producenta nie została napisana na wyrost, a samo używanie jest czystą przyjemnością. Krem faktycznie przyczynił się do poprawy wyglądu moich piersi, skóra jest nawilżona i widocznie odżywiona. Polecam szczególnie kobietom z większym biustem oraz borykającym się z jędrnością skóry piersi.
Pierwszy raz z biotyną zetknęłam się zaraz po odkryciu suplementu diety Country Life - Maxi Hair Plus. Byłam z niego tak zadowolona, że rozłożyłam skład na czynniki pierwsze, próbując odnaleźć sprawcę ogromnej poprawy kondycji moich włosów. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały własnie na biotynę, która akurat w tym suplemencie jest w dawce 5000 mcg (µg) . Ciekawość kazała mi iść krok dalej i sprawdzić dawki biotyny w innych aptecznych suplementach na skórę, włosy i paznokcie. Okazało się, że większość z nich zawiera zazwyczaj jedynie śladowe ilości biotyny - dla przykładu, słynny ostatnio suplement Hairvity zawiera jedynie 50 µg, a Merz Spezial jedynie 60 µg. Zaintrygowana sięgnęłam więc po czystą biotynę 5000 mcg...
Biotyna, nazywana najczęściej witaminą B7, witaminą H lub też koenzymem R, to nic innego jak kwas organiczny, stanowiący koenzym dla karboksylaz, niezbędny do właściwego działania naszego organizmu. Łopatologicznie rzecz ujmując biotyna wpływa na prawidłowe funkcjonowanie skóry, włosów i paznokci. Jej niedobór prowadzi do występowania różnego rodzaju zmian skórnych - łuszczenia się naskórka, łojotoku, czy też wypadania włosów lub pogorszenia ich kondycji, zmniejszenia grubości włosa oraz sprężystości, jak również rozdwajania się płytek paznokciowych. Potoczna nazwa witamina H wywodzi się od niemieckiego słowa haut określającego właśnie skórę.
Żeby lepiej przekonać się o właściwościach tego suplementu odstawiłam na jakiś czas Maxi Hair Plus, tak żeby moje włosy mogły powrócić do swojego standardowego stanu (jak wiadomo tabletki zazwyczaj utrzymują efekt tak długo, jak długo dany preparat stosujemy). Kurację rozpoczęłam dokładnie 24-go lutego, przyjmując 1 tabletkę dziennie, zgodnie z zaleceniami na opakowaniu.
Dzisiaj, po ponad miesiącu regularnego przyjmowania biotyny, przyszedł czas na podsumowanie:
Włosy przestały mi wypadać, zdecydowanie lepiej się układają, są grubsze i odbite od nasady, a miesięczny przyrost szacuję na około 3 cm. Dodatkowo mam całą głowę w uroczych babyhair, a na czole praktycznie dodatkową warstwę grzywki.
Zagęściły mi się brwi! A byłam już pewna, że jest to w moim przypadku niemożliwe. Nawet Ola, która miesiąc w miesiąc ogarnia moje brwi, to zauważyła (przy okazji polecam wpis o moich brwiach).
Nareszcie mam znów długie paznokcie (wrzucałam nawet zdjęcia na Instagramie - klik).
Nie czuję się zmęczona - wyczytałam, że niedobór biotyny może prowadzić również do permanentnego uczucia zmęczenia, senności, czy nawet depresji.
Zdecydowałam się na początek zakupić biotynę 5000 mcg marki Puritan's Pride (podobno ta marka jest najlepsza). Dostępne są również dawki 7500 mcg oraz 10000 mcg. Moje opakowanie zawiera 60 tabletek i ma mi wystarczyć na 2 miesiące kuracji. Koszt takiej 2-miesięcznej kuracji to jedynie 18 zł. W porównaniu do cen tych bardziej znanych aptecznych suplementów (60-100 zł), cena biotyny wydaje się wręcz śmiesznie niska. Myślę więc, że po zużyciu tego opakowania sięgnę po mocniejszą dawkę 7500 µg. Warto tutaj nadmienić, że biotyny nie da się przedawkować, nie odnotowano żadnych efektów ubocznych, jej nadmiar jest po prostu wydalany z moczem.
Żeby nie był gołosłowną zamieszczam zdjęcie widocznych baby hair, zrobione dokładnie po 30 dniach od rozpoczęcia kuracji. Jak już wspominałam wcześniej, włosy są również widocznie odbite od nasady, a moje brwi gęstsze i ciemniejsze. Uważam, że efekty są fenomenalne, zwłaszcza mając na uwadze niską cenę produktu. Jestem bardzo ciekawa jakie efekty będą miały miejsce po kolejnych 30 dniach. Jeśli chcecie być na bieżąco upewnijcie się, że obserwujecie bloga, lubicie vexgirl na Facebooku i arletaorlowicz na Instagramie.
Co myślicie o kuracji biotyną? Macie jakieś doświadczenia z tym lub z innymi suplementami? Koniecznie podzielcie się w komentarzach.
P.S. W związku z licznymi pytaniami informuję, że swoje opakowanie biotyny zakupiłam na allegro u sprzedawcy planeta-zdrowia.
Wczoraj o godzinie 11:29 Słońce przeszło przez punkt Barana i tym samym rozpoczęła się nam astronomiczna wiosna, dzisiaj natomiast zaczęła się nam już wiosna kalendarzowa. Myślę, że to świetna okazja, żeby poopowiadać na blogu o produkcie, po który zawsze bardzo chętnie sięgam właśnie na wiosnę.
Co roku, zaraz po okresie jesienno-zimowym, czyli tzw. okresie grzewczym, moja skóra jest bardzo przesuszona i mocno poszarzała. Na domiar złego, dużo łatwiej wtedy u mnie o różnego rodzaju alergie, swędzące plamki, czy zaczerwienienia. Nie trudno się domyślić, że jest to oczywiście wynik przesuszonego powietrza (nie tylko od grzejników, ale również od wszechobecnej ostatnio klimatyzacji) oraz braku słońca. W takich sytuacjach sięgam zawsze po sprawdzony przeze mnie kosmetyk, czyli serum przeciwzmarszczkowe Auriga Flavo-C z witaminą C 8%. Podkreślam tutaj procent, ponieważ dostępna jest również wersja Forte 16%, natomiast nie miałam okazji jej jeszcze użyć i recenzja dotyczy wersji 8%.
★ OBIETNICE PRODUCENTA
Spektakularne rozświetlenie skóry, dodanie skórze blasku, wygładzenie i spłycenie zmarszczek, prewencja przeciwzmarszczkowa dzięki ograniczeniu działania wolnych rodników, wzmocnienie naczyń krwionośnych. Szczególnie polecane dla osób od około 25-go roku życia, aby opóźnić pojawienie się pierwszych zmarszczek; w przypadku już istniejących zmarszczek oraz innych oznak starzenia się skóry, takich jak utrata elastyczności, plamy barwnikowe; dla palaczy oraz osób przebywających często w klimatyzowanych pomieszczeniach; w warunkach miejskich, aby wzmocnić procesy naprawcze skóry; w przypadku skóry zniszczonej słońcem.
Mając na uwadze, że większość z punktów wymienionych w opisie producenta dla kogo skierowane jest serum, pasuje do mnie, nie mogłam przejść koło niego obojętnie. Pierwsza buteleczka trafiła w moje ręce wiosną 2014 roku i od tego czasu kupuję je regularnie. Buteleczka, którą widzicie na zdjęciach to moje trzecie opakowanie.
W aptekach dostępne są pojemności 15 ml i 30 ml. Ja zawsze kupuję 30 ml, ponieważ starcza mi wtedy aż do lata, czyli mniej więcej na 3 miesiące stosowania. Po takim okresie moja skóra jest w naprawdę dobrej, zadowalającej mnie kondycji. Warto też nadmienić, że obie wersje sprzedawane są w białych szklanych butelkach z pipetką, która dozuje nam odpowiednią ilość preparatu. U mnie sprawdza się proporcja jednej pipetki na całą twarz i skórę szyi.
Serum ma bardzo specyficzny ziołowo-naturalny zapach i uprzedzam, że nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie się nawet podoba, więc stosowanie go jest dla mnie przyjemnością. Co prawda zaraz po aplikacji skóra ma tendencję do klejenia się, ale trwa to jakieś 20 min. Po tym czasie śmiało można już aplikować krem. Serum wchłania się nie pozostawiając tłustej warstwy, więc teoretycznie można go stosować rano i wieczorem. No ale kto z nas ma rano 20 minut na to aż serum się wchłonie? Ja ograniczam się do używania go jedynie na noc i jestem z efektów zadowolona.
★ ZA CO LUBIĘ SERUM AURIGA FLAVO-C?
Odpowiedź jest banalnie prosta - za efekty jakie zapewnia mojej skórze. Efekty zauważalne od razu, już przy pierwszej aplikacji to napięta, miła w dotyku skóra. Po kilku dniach pory stają się mniej widoczne, skóra jest lepiej nawilżona, a napięcie jeszcze bardziej odczuwalne. Po około miesiącu koloryt skóry staje się bardziej wyrównany, a twarz staje się rozjaśniona i promienna.
Śmiało mogę stwierdzić, że serum zapewnia mojej skórze zdrowy wygląd.
★ CZY POLECAM FLAVO-C?
Oczywiście, że TAK. Jest to naprawdę dobry kosmetyk, który za każdym razem zapewnia mi takie efekty, jakie producent nam obiecuje. Moja skóra naprawdę je lubi i odwdzięcza mi się pięknym wyglądem. Oczywiście kusi mnie jeszcze wersja 16%, ale nie jestem pewna czy moja skóra potrzebuje aż takiej dawki.
Gdyby ktoś jeszcze rok temu powiedział mi, że wakacje 2016 spędzę w Azji, popukałabym się po głowie. Owszem, kocham podróżować i staram się robić to jak najczęściej, ale nie oszukujmy się, póki co była to wyłącznie rodzima Europa. Wspominając więc w sierpniowej wishliście 2016, że chcę wakacji w miejscu gdzie są palmy, miałam na myśli raczej jakąś Grecję lub ewentualnie Portugalię (tam mnie jeszcze nie było!)... Życie jednak lubi zaskakiwać, więc na początku października 2016 spontanicznie wyjechałam na blisko miesiąc do Azji.
Moja podróż zaczęła się 5 października o godzinie 18:30, kiedy to wystartował mój pierwszy samolot na trasie Kraków-Frankfurt. Podróż na takim odcinku zajmuje średnio około półtorej godziny i tym samym o 20:10 byłam już na dobrze mi znanym lotnisku we Frankfurcie, czekając na moja przesiadkę. Samolot, którym leciałam na trasie Frankfurt-Singapur, to wypasiony dwupoziomowy i szerokokadłubowy czterosilnikowy Airbus A380, który jest w stanie pomieścić na pokładzie około 800 osób. Wierzcie mi, na żywo robi jeszcze większe wrażenie niż na zdjęciach. Osobiście opadła mi szczęka.
Lot do Singapuru rozpoczynał się o 21:55, natomiast na miejscu wylądowałam o 16:20 czasu lokalnego, czyli leciałam w sumie 12 godzin 25 minut. Cała podróż, razem z przesiadką zajęła mi więc łącznie 15 godzin 50 minut. Trasa powrotna wyglądała podobnie, z tym że przesiadkę miałam w Zurychu.
Mój organizm przyzwyczajony do październikowej pogody w Polsce oraz do klimatyzacji na lotnisku i w samolotach, doznał swoistego szoku po wyjściu z lotnisku w Singapurze. Pomimo zachmurzonego nieba i braku słońca duszność, upał i wysoka wilgotność w pierwszych minutach wydają się nie do zniesienia. W moim przypadku aklimatyzacja zajęła mi 2 dni.
W Singapurze spędziłam w sumie 3 dni i muszę przyznać, że zupełnie mnie nie zachwycił. Po pierwsze Singapur jest miastem-państwem tak nowym (niepodległość od 1965 roku), że praktycznie nie ma swojego dorobku kulturowego oraz swojej architektury. Wszystko jest nowoczesne, błyszczące i takie bez wyrazu.
Po drugie ludzie są bardzo zamknięci i cały czas siedzą z nosami w telefonach. Nawet spotykając się ze sobą w pubie praktycznie ze sobą nie rozmawiają, jedynie klepią na swoich smartfonach. Ich życie ogranicza się do pracy po około 12-14 godzin dziennie i do takich właśnie wieczorów w pubach.
Po trzecie ceny wszystkiego są wręcz kosmiczne - za małe piwo w knajpie trzeba zapłacić minimum 15$.
Najpopularniejszym obiektem do zobaczenia w Singapurze jest Marina Bay Sands, czyli kompleks hoteli, kasyna i restauracji, złożony z trzech wieżowców złączonych jednym dachem, na którym wybudowano 150-metrowy przeszklony basen. Oprócz tego warto przejść się wzdłuż promenady i zaglądnąć do ogrodów botanicznych.
Po zwiedzaniu najważniejszych punktów programu, postanowiliśmy uderzyć do centrum i napić się piwa. Jakież było nasze zdziwienie kiedy okazało się, że wylądowaliśmy na... Oktoberfest. Tego było dla nas za wiele i jeszcze tego samego wieczoru podjęliśmy decyzję, że lecimy dalej, czyli na Filipiny.
Następnego ranka spakowaliśmy nasze bagaże i z ulgą zostawiliśmy Singapur za sobą. Wylądowaliśmy w mieście Manila, czyli w stolicy Filipin. Zetknięcie się z taką biedą, brudem i smrodem na zawsze odbija piętno w naszej psychice, zwłaszcza gdy widzi się to kilkadziesiąt minut po oglądaniu singapurskiego przepychu. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej ilości ludzi na jednym metrze kwadratowym (Republika Filipin liczy ponad 100 mln mieszkańców i zajmuje 12. miejsce na świecie pod względem liczby ludności), ludzi śpiących na brudnych ulicach i jedzących z zardzewiałych garnków. Jednocześnie jestem wdzięczna, że mogłam to zobaczyć i wierzcie mi, że już nigdy więcej nie powiem, że nie mam pieniędzy.
Filipińczycy to bardzo przyjaźni i serdeczni ludzie. Chętnie rozmawiają, zawsze z uśmiechem na twarzy. Co ciekawe ponad 80% filipińczyków to katolicy.
Poruszanie się po Manili nie było rzeczą ani łatwą, ani przyjemną. Idąc na piechotę trzeba uważać na wszechobecne jeepneye, skutery i riksze, ponieważ te kompletnie nie zwracają uwagi na przechodniów. Wsiadając natomiast do uberów trzeba liczyć się z tym, że pokonywanie odległości 2 km zajmie wam jakieś półtorej godziny. My najczęściej wybieraliśmy jednak ubery ze wględu na bezpieczeństwo i klimatyzację.
Jedzenie na Filipinach jest tanie jak przysłowiowy barszcz. Oczywiście najpopularniejsze są tam owoce morza, ryby, ryż oraz jajka. W stolicy za porządny i smaczny dwudaniowy obiad z drinkiem (w naprawdę przyzwoitej restauracji polecanej przez TripAdvisor) zapłacicie około 15-20 zł.
I wiecie za czym chyba tęsknię najbardziej? Za zajadaniem się miąższem z pysznego świeżego kokosa, zawsze podanym z rurką i łyżeczką. Nigdzie nie są tak przepyszne...
W Manili spędziliśmy w sumie 3 dni i postanowiliśmy, że uderzamy dalej. Następnym punktem naszego programu było kolejne duże miasto Filipin, czyli Cebu. Zanim jednak wsiedliśmy do samolotu ja uwidziałam sobie, że chcę wina. Poszliśmy więc do przyhotelowego sklepu 24h i pierwsze wino jakie wpadło mi w ręce to było Carlo Rossi z polską etykietką. Najpierw Oktoberfest, a teraz polskie wino...
Cebu w zasadzie było tylko punktem przesiadkowym, gdzie spędziliśmy jedną noc. Porównując do Manili, Cebu jest mniej zaludnione, trochę czystsze, a ruch uliczny mniej kłopotliwy. Miałam też wrażenie, że w Cebu znajduje się dużo więcej zakładów produkcyjnych, a handel lepiej funkcjonuje.
To właśnie w Cebu poszliśmy na śniadanie do najbardziej urokliwej piekarnio-kawiarni...
...i zjadłam najlepsze owoce morza w moim życiu. A wierzcie mi, że próbowałam wielu, z najróżniejszych zakątków. Przebili nawet jedną z najsłynniejszych na świecie restauracji podających owoce morza, czyli Belforte we włoskiej miejscowości Vernazza.
Jak wspominałam wcześniej, Cebu było tylko przystankiem, więc następnego ranka promem popłynęliśmy na filipińską wyspę Bohol. Muszę przyznać, że blisko dwugodzinna podróż promem w tamtych okolicach to niesamowite przeżycie. Mijając wysepki, widząc puste piaszczyste plaże ma się ochotę wyskoczyć i podpłynąć nawet wpław.
Niestety pogoda na Bohol nas nie rozpieszczała. Już płynąć wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać, ale widząc takie chmury i deszcz trochę miny nam rzedły. Na szczęście z cukru nie jestem, a porządną przeciwdeszczówkę miałam ze sobą. W końcu wybrałam się do Azji w porze deszczowej, więc teoretycznie sama sobie byłam winna.
Kto mnie zna, ten wie że uwielbiam krewetki. Przed przyjazdem zastanawiałam się czy jest taka granica, kiedy się nimi przejem. I co? Przez prawie miesiąc jadłam je codziennie i mogłabym dalej. Zjadłam je chyba pod każdą możliwą postacią i było mi mało.
Przez 4 dni, które spędziliśmy na Bohol udało nam się załapać jedynie na kilka godzin bez deszczu. Poświęciliśmy je więc na zwiedzanie Czekoladowych Wzgórz, które są chyba najsłynniejszą atrakcją wyspy. Czekoladowe Wzgórza to nic innego jak to pasmo wapiennych wybrzuszeń, które rozciągają się na powierzchni 50 km2 wyspy. Ich standardowa wysokość to około 30 do 50 metrów, ale zdarzają się wzniesienia sięgające również powyżej 100 metrów.
Mówi się, że wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO Czekoladowe Wzgórza to jeden z najbardziej charakterystycznych i unikatowych krajobrazów na całej naszej planecie. Nigdzie nie zobaczymy czegoś podobnego. Ich nazwa powstała w związku z brązowym kolorem, którym mieni się porastająca je szorstka trawa. Efekt ten można dostrzec wyłącznie podczas pory suchej, czyli pomiędzy grudniem i majem. Jako, że ja byłam w październiku mogłam je podziwiać wyłącznie w kolorze zielonym.
Nie zmienia to faktu, że krajobraz widoczny z punktu widokowego zapiera dech w piersiach. Właśnie tutaj postanowiłam sobie, że muszę tam wrócić w porze suchej.
Chowanie się przed ulewnymi deszczami stało się w pewnym momencie dla nas strasznie uciążliwe, zwłaszcza, że wszystkie interesujące nas aktywności, jak surfing, snorkeling, czy nurkowanie z rekinami wielorybimi nie były możliwe.
Zapadła więc kolejna decyzja, że przenosimy się jeszcze gdzie indziej. Z przewodnikiem w ręce próbowaliśmy znaleźć najlepsze dla nas rozwiązanie i niestety ucieczka z Filipin wydawała się tym najlepszym...
Poszliśmy na ostatni spacer i znaleźliśmy schowaną głęboko dziką plażę, a na niej mieszkającą pod palmami czteroosobową rodzinę. Poczęstowali nas swoją kolacją, czyli wyłowionymi z morza jadalnymi jeżowcami. W pierwszym odruchu pomyślałam sobie, że to surowe mięso wydłubane prosto ze skorupki, ale po chwili stwierdziłam "a co mi tam". I co? To jest naprawdę smaczne!
Poniżej zdjęcie jednej z przyhotelowych restauracji. Muszę przyznać, że jedzenie posiłku w takich warunkach, czując wiatr, zapach wody, ciepło to odczucia nie do opisania, nawet jak bardzo bym się starała.
Tak wyglądał ogród przy domku, w którym mieszkaliśmy. Kawa w takiej oprawie to jedno z najlepszych rzeczy jakie może się w życiu przytrafić.
4 dni spędzone na wyspie Bohol, mimo pogody były naprawdę cudowne, jednak nam było mało. Chcieliśmy słońca, plaży i atrakcji turystycznych jak na europejczyków przystało. Wróciliśmy więc do Manili i stamtąd mieliśmy lecieć na Bali. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie kiedy okazało się, że nadciąga tajfun i usłyszeliśmy komunikat, że wszystkie loty tego dnia zostaną odwołane, myślałam że się rozpłaczę. Całe szczęście koniec końców jedyny lot - właśnie ten nasz, nie został odwołany...
...i po kilku godzinach meldowaliśmy się już w hotelu na wyspie Bali w Indonezji.
Bali jest zdecydowanie miejscem bardziej turystycznym. Już na lotnisku widzieliśmy i rozmawialiśmy z mnóstwem turystów z Francji, Austrii, Szwajcarii, Australii, czy Nowej Zelandii. Wszyscy przyjeżdżają tutaj głównie po to, żeby uprawiać bardzo popularny na wyspie surfing. Tyle ile ja się napatrzyłam na pięknych blond opalonych surferów to moje.
Czas spędzaliśmy na wylegiwaniu się na pięknych plażach, surfowaniu i oczywiście jedzeniu pyszności.
Tutaj w tle możecie zobaczyć cały czas aktywne wulkany. Niestety nie mieliśmy okazji zobaczyć ich z bliska, ponieważ naszym jedynym środkiem transportu na wyspie był skuter. Można go tam wynająć praktycznie na każdym kroku, a koszt wynajęcia to około 15 zł dziennie.
No i oczywiście wszędzie widoczne pola ryżowe!
Rdzenni mieszkańcy wyspy są podobnie jak filipińczycy ludźmi bardzo otwartymi, rozmownymi, chętnymi do pomocy i oczywiście uśmiechniętymi. Po powrocie nie mogłam się przez dość długi czas przyzwyczaić do Polaków i ich podejścia do życia. Chyba to właśnie najbardziej przeszkadza mi i sprawia, że nie do końca chcę spędzić tutaj życie.
Na koniec kilka zdjęć z Bali Safari & Marine Park, które gorąco polecam odwiedzić, jeśli tylko nadarzy się wam okazja.
Moje wakacje trwały do 25 października, czyli 3 tygodnie. Zobaczyłam w tym czasie tyle miejsc, kultur, rozmawiałam z tak wieloma ludźmi o najróżniejszych poglądach, wywodzących się w różnych światów, tak wiele się nauczyłam i tak wiele doświadczyłam. Naprawdę, nic w życiu nie zapewni nam takiego doświadczenia jak podróżowanie. Dlatego pozwolę sobie przytoczyć tutaj jeden bardzo bliski mi cytat:
I'd rather have a passport full of stamps, than a house full of stuff.
Widziałam wczoraj w parku prześliczne przebiśniegi. Uświadomiło mi to, że kalendarzowa wiosna już niebawem i powoli można wyciągać z szafy wiosenne ciuchy. Wraz z ciuchami i przebiśniegami zakiełkowało w mojej głowie, że przecież najwyższa pora na blogową wiosenną wishlistę. I oto ona.
LISTA 9 NAJBARDZIEJ POŻĄDANYCH PRZEZE MNIE RZECZY NA WIOSNĘ 2017
1. Aparat Canon EOS 80D
Powrót do blogowania uświadomił mi, że Canon PowerShot SX50, z którego korzystałam do tej pory przestał mi wystarczać. Nie jestem w stanie uzyskać zadowalającej mnie głębi ostrości, a balans bieli również pozostawia do życzenia. Mój wybór padł więc na apart Canon EOS 80D i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby w najbliższych tygodniach go zakupić.
2. L.A. Girl HD Pro Conceal - odcień GC987 Beautiful Bronze
Całe życie konturuję twarz pudrami w kamieniu do tego przeznaczonymi. Do tej pory moim ulubieńcem był Smashbox Contour Kit oraz ostatnio puder do konturowania twarzy marki Kobo. Oba produkty spisują się zawsze świetnie, ale kusi mnie wypróbować metodę konturowania produktami w kremie. Z uwagi na niską cenę padło na korektor L.A. Girl HD Pro Conceal w odcieniu Beautiful Bronze. Niestety marka nie jest dostępna nigdzie stacjonarnie, więc kolor wybrany troszkę w ciemno.
3. Nivea Care Lekki krem przeciwzmarszczkowy +25
Z klasycznym kremem Nivea Care bardzo się lubimy, zwłaszcza w okresie przejściowo-jesiennym. Nigdy mnie nie zawiódł, a ze względu na leciutkie opakowanie dobrze sprawdza się na wszelkiego rodzaju wyjazdach. Kilka dni temu dowiedziałam się, że Nivea wypuściła 2 nowe wariant tych kremów - Nivea Care Lekki krem przeciwzmarszczkowy, przeznaczony dla cery potrzebującej na dłużej zachować promienny, młody wygląd, oraz Nivea Care Lekki krem łagodzący dla skóry szukającej ukojenia, głęboko ją odżywiając. Na pewno wypróbuję przy pierwszej okazji.
4. Suszarka Philips HP8280/00 Moisture Protect
Moja kochana suszarka Remington Pearl (AC5011) powoli zaczyna przechodzić na emeryturę i najwyższa pora poszukać czegoś nowego. Mając na uwadze, że włosy myję i suszę codziennie, wybór odpowiedniej dla mnie suszarki nie jest prostym zadaniem. Najlepszą opcją dla mnie wydaje się być w tym momencie suszarka z czujnikiem MoistureProtect, który za pomocą podczerwieni diagnozuje włosy i dobiera do nich taką temperaturę, aby zachowały naturalne nawilżenie. Czyż to nie brzmi ekstra?
5. Cięcie typu blunt cut bob
Kusi mnie powrót do jasnego blondu i do tego prostego, a jakże efektownego cięcia. W ostatnich czasach noszę włosy nieco ciemniejsze i mocno pocieniowane, co powoli zaczyna mi się nudzić. Wydaje mi się, że wiosna to idealny moment na odświeżenie looku. Ciekawe co na to moja fryzjerka... A może macie ochotę na wpis o moich włosach i salonie, w którym dokonują cudów? Podglądnijcie fanpage Viru i dajcie znać.
6. Torebka Sabrina Pilewicz Modena w kolorze tiramisu lub czarnym
Zakochałam się, przepadłam, pochłonęły mnie czeluści piekielne chciejstwa. Jakim cudem nigdy wcześniej o tych torebkach nie słyszałam? Dopiero Radzka mnie ogarnęła i tym samym zapragnęłam mieć je wszystkie. Co prawda nigdy w życiu sobie na to nie będę mogła pozwolić, ale taką Modenę w kolorze tiramisu to może może niedługo... Czarną zresztą też bym przygarnęła... I szarą...
7. Lampa pierścieniowa światła stałego (ciągłego) 28W
Lampa chodzi za mną już od dłuższego czasu, ale jakoś mi z zakupem nigdy nie jest po drodze, bo zawsze mam akurat jakiś ważniejszy wydatek. Nie zmienia to faktu, że lampa bardzo by mi się przydała do moich blogowych zdjęć, zwłaszcza kiedy za oknem panuje taka szarówka jak dzisiaj. W końcu nic tak dobrze nie odwzorowuje kolorów jak porządne doświetlenie stałym światłem.
8. Clinique BIY Blend It Yourself Pigment Drops
Nowość marki, wprowadzona na rynek stosunkowo niedawno. Kropelki BYI to nic innego, jak płynny pigment, który ma umożliwić nam przekształcenie naszego ulubionego kremu pielęgnacyjnego w krem BB lub podrasować krycie naszego ulubionego podkładu. Muszę przyznać, że jestem bardzo ciekawa tego rozwiązania.
9. Szara pikowana nerka poooh!
Do tej pory nerka kojarzyła mi się z rowerem i niedzielnym spacerem z psem. Ostatnio natomiast przekonałam się o tym, że może być również świetnym rozwiązaniem do noszenia na co dzień, czy nawet na imprezę. Rozglądnęłam się trochę za bardziej eleganckim modelem, niż obecnie posiadam i moją uwagę przykuła szara pikowana nerka od poooh!.
Kochane, w dniu naszego święta życzę nam, aby wszystkie plany - nawet te bardzo abstrakcyjne - udało się z powodzeniem zrealizować. Życzę nam również szczęścia - dzięki któremu te zamierzenia staną się realne. Zdrowia, które pomoże w ich realizacji. I przyjaciół, z którymi będziemy mogli dzielić radość ze swoich sukcesów.
Soniczne szczoteczki do oczyszczania twarzy bez wątpienia zrewolucjonizowały rynek kosmetyczny. Wszędzie wokół mówi się o tym, że oczyszczanie to już nie tylko demakijaż i ewentualnie peeling raz w tygodniu, ale przede wszystkim dobrze dobrana, codzienna pielęgnacja skóry.
I tak z popularnego kiedyś manualnego oczyszczania, przerzuciliśmy się na zabiegi mikrodermabrazji, żeby w końcu sięgnąć po specjalistyczne urządzenia przeznaczone właśnie do oczyszczania. Te najbardziej popularne, to urządzenia marek Clarisonic, Foreo oraz Philips.
Okazało się, że zgodnie z obietnicami producentów, faktycznie zapewniają efekt oczyszczonej, wygładzonej i rozjaśnionej skóry już praktycznie po pierwszym użyciu i tym samym stały się hitem sfery beauty. Nie bez powodu więc szczoteczka Clarisonic Mia 2 otrzymała nagrodę Beauty Awards Shape 2012, natomiast Foreo Luna mini nagrodę ELLE Beauty Award 2014. Clarisonic Mia 2 recenzowałam na blogu już jakiś czas temu (klik), zatem dzisiaj przyszła pora na recenzję urządzenia marki Foreo.
LUNA™ mini STYLOWE & KOMPAKTOWE OCZYSZCZANIE TWARZY
LUNA™ mini to barwne urządzenie do pielęgnacji twarzy o wielkości dłoni, które delikatnie oczyszcza twarz za pomocą innowacyjnej technologii T-Sonic™. Ta ergonomiczna szczoteczka do twarzy z 3-strefową powierzchnią jest odpowiednia dla każdego rodzaju skóry.
LUNA™ mini jest objęta 2-letnią ograniczoną gwarancją oraz 10-letnią gwarancją jakości.
Wystarczy tylko 1 minuta zastosowania dwa razy dziennie dla poprawy kolorytu skóry w zaledwie 3 dni. Niedoskonałości wywołane zanieczyszczeniami są delikatnie oczyszczone, po czym skóra lepiej wchłania składniki odżywcze kosmetyków, wyglądając zdrowo i promiennie.
Zacznę od tego, że szczoteczka którą widzicie na zdjęciach ma ponad 2 lata. Używam jej codziennie od września 2014 roku i najdłuższa rozłąka jaka nam się do tej pory przydarzyła to moje 3-tygodniowe wakacje w Azji - nie celowo, po prostu zapomniałam ją spakować do walizki. Oprócz tego incydentu, z moją Foreo Luna mini praktycznie się nie rozstaję. Myślę, że jest to wystarczający dowód na to, że przestrzegając kilku prostych zasad, możemy cieszyć się szczoteczką długie lata, a 10-letnia gwarancja jakości producenta nie jest marketingowym bullshitem.
Pamiętaj!
Nie wyklucza się użytku żadnego płynu do mycia twarzy wraz ze szczoteczką LUNA™ mini, lecz w celu zachowania optymalnego stanu urządzenia, nie zaleca się korzystania z kosmetyków zawierających krzem, silikon lub granulki peelingowe, ponieważ mogą spowodować uszkodzenie silikonowych wypustek.
Nigdy nie czyść urządzenia substancjami zawierającymi: alkohol, benzynę lub aceton.
Na czym polega fenomen Foreo Luna?
Przede wszystkim szczoteczka po prostu świetnie oczyszcza skórę, i to w widoczny dla gołego oka sposób. Podobno zawdzięczamy to technologii sonicznej T-Sonic™ (8000 pulsacji na minutę), która zapewnia delikatne złuszczanie martwego naskórka, usunięcie pozostałości makijażu oraz dogłębne oczyszczenie porów z brudu i sebum. W praktyce szczoteczka zwyczajnie nam w ręce wibruje, a reszta dzieje się sama - skóra jest odczuwalnie gładsza, oczyszczona, a zastosowane później kosmetyki pielęgnacyjne bardzo dobrze się wchłaniają.
Kolejnymi zaletami Luny są jej bezprzewodowość i całkowita wodoodporność, co oznacza że urządzenie mogę używać zarówno pod prysznicem, jak i w wannie. Podobnie zresztą było w przypadku Clarisonic Mia 2, więc nie wyobrażam sobie zrezygnowania z takiej wygody. W zestawie otrzymujemy oczywiście kabelek zasilający USB, który po podłączeniu do komputera w godzinę naładuje nam urządzenie. Co ciekawe odkąd używam szczoteczki ładowałam ją łącznie 5 razy. Zgodnie z tym co obiecuje nam producent, pełne naładowanie wystarcza nam do 300 zastosowań, co jest idealnym rozwiązaniem dla kogoś kto, tak jak ja, sporo podróżuje.
Dlaczego Foreo Luna mini jest lepsza od innych szczoteczek tego typu?
Wspominałam wyżej, że szczoteczki używam od września 2014 roku, czyli dokładnie od momentu napisania recenzji Clarisonic Mia 2. Dlaczego tak się stało? Ponieważ Foreo Luna mini całkowicie zastąpiła Clarisonic, którą po kilku dniach zdecydowałam się puścić dalej w świat. Luna wygrała dwoma czynnikami - tym, że jest dużo bardziej kompaktowa oraz tym, że poprzez swoją higieniczność jest dużo bardziej ekonomiczna. Silikonowe wypustki wystarczy regularnie czyścić, a nie wymieniać całą końcówkę szczoteczki tak, jak w przypadku rozwiązania stosowanego w Clarisonic, czy Philips (dodatkowy koszt około 100 zł co 3 miesiące).
Szczoteczka, którą dzisiaj recenzuję to, jak już wspomniałam, Foreo Luna mini, czyli urządzenie pierwszej generacji. Posiada jedynie 2-stopniową regulację intensywności pulsacji oraz wykonana jest z nieco twardszego silikonu, niż jej nowsza siostra. Pomimo, że została zastąpiona, to w dalszym ciągu można kupić na stronie producenta za 399 zł (klik).
Jakiś czas temu marka Foreo wypuściła ulepszoną wersję Foreo Luna mini 2, która jest o około 50% większa od mojej szczoteczki, posiada udoskonaloną technologię T-Sonic oraz aż 8 regulowanych intensywności dla maksymalnego komfortu oczyszczania dopasowanego do osobistych preferencji. Nowa wersja dostępna jest w 5 wersjach kolorystycznych i kosztuje 599 zł (klik).
Szczoteczka Foreo Luna mini to najlepsze urządzenie do oczyszczania twarzy jakie miałam okazję używać. Uważam, że naprawdę warto w nią zainwestować, zwłaszcza, że w tym przypadku wydatek jest jednorazowy. Wasza skóra na pewno to doceni i odwdzięczy się pięknym wyglądem.
Moda na planowanie wszystkiego opanowała internet. Co rusz czytam na blogach o kolejnych pomysłach na organizację czasu, co chwilę ktoś próbuje mnie przekonać, że w każdej sekundzie mojego życia muszę być produktywna, bo inaczej czeka mnie śmierć na kanapie przed telewizorem i, co najważniejsze, koniecznie muszę posiadać planner. I nie, nie wolno mi mieć kalendarza, tylko koniecznie musi to być PLANNER. Zrobiłam więc rekonesans, jak na porządnego blogera przystało i wiecie co? Chyba was wszystkich pojebało.
Papierowy kalendarz noszę przy sobie w torebce mniej więcej odkąd skończyłam liceum, czyli zanim ktokolwiek słyszał o opcji synchronizacji Google Calendar na wszystkich urządzeniach przenośnych. Zapisuję w nim ważne dla mnie daty, np. urodzin moich bliskich (z pomysłami na prezenty), zaplanowane wizyty u dentysty, czy fryzjera oraz poczyniam drobne notatki związane z życiem codziennym, takie jak spisanie listy zakupów. Czasem zdarzy mi się też wpisać jakiś motywujący cytat z książki, którą aktualnie czytam. Oprócz tego kalendarz musi być dla mnie schludny i przejrzysty. Widząc natomiast instagramowe zdjęcia bogato zdobionych, zarysowanych zakreślaczami plannerów ogarnia mnie co najmniej wewnętrzny niepokój - czy wy tam planujecie strategię odparcia apokalipsy zombie? Wykresy, strzałki, tasiemki, zakładki indeksujące, karteczki post-it, komplet 24 kolorowych pisaków i koniecznie zakreślacze fluorescencyjne. Najlepiej 6-pak. Ja naprawdę nie przesadzam - klik.
Niepokój przerodził się w przerażenie, gdy na jednym z blogów przeczytałam wpis, o tym że dziewczyna nareszcie znalazła trochę czasu na to, żeby w spokoju posiedzieć nad plannerem. I nie mówię tu o piętnastominutowym zaplanowaniu sobie tygodnia, a raczej o tym, że młoda matka, mająca na głowie małe dziecko, gotowanie obiadów dla wszystkich członków rodziny i szeroko pojęte prowadzenie domu, siada na kilka godzin i planuje, zamiast sięgnąć po dobrą książkę, czy się po prostu wreszcie wyspać. No nie mówicie, że nie brzmi to dziwnie.
I tutaj nasunęła mi się refleksja - czy przypadkiem w tym amoku produktywności, planowania i organizacji wszystkiego (nawet kolorystyki ręczników w łazience) życie nie ucieka nam między palcami? I czy tak skrupulatnie planując wszystko jesteśmy w stanie zaakceptować to, że nie wszystko da się w życiu zaplanować. Czy to nie będzie dla nas swego rodzaju przytłaczającą porażką?
We wszystkim co robimy trzeba znaleźć równowagę. Odrobina chaosu jeszcze nigdy nikogo nie zabiła, więc pozwólmy sobie na ciut luzu i bałaganu wokół. Może okaże się, że nareszcie mamy czas, żeby odpocząć? Oglądnąć serial? Wyjść na spacer z psem, który siedzi koło nas z zabawką w pysku? A może zaowocuje to kreatywnością, która często wychodzi jednak poza ramy planowania?
I tego wszystkim wam dzisiaj życzę - wrzućcie trochę na luz. Wiosna idzie, wszystko wokół rozkwita. Nie przegapcie tego! A wpis potraktujcie z przymrużeniem oka.
Fokus na brwi trwa w najlepsze już od kilku dobrych sezonów i wszystko wskazuje na to, że do końca 2017 roku będzie jeszcze mocniej, jeszcze gęściej i jeszcze bardziej... naturalnie. Jeśli lubicie być na bieżąco z aktualnymi trendami polecam zerknąć na trwające obecnie New York Fashion Weeks (fashionweekonline.com), zwłaszcza pod kątem makijaży, w których króluje właśnie naturalność.
Mając na uwadze powyższe, oraz to że mój post o brwiach sprzed ponad 2 lat do dzisiaj cieszy się ogromnym zainteresowaniem (Brow Bar Benefit w Sephora), stwierdziłam że najwyższa pora na aktualizację oraz dodanie kilku słów o tym jakich produktów do brwi używam i gdzie najlepiej w Krakowie się udać, żeby wyjść z brwiami idealnymi, zgodnymi z najnowszymi trendami.
Co ciekawe jeszcze kilka-kilkanaście lat temu nikt nie przypuszczał, że brwi staną się tak istotnym elementem codziennego makijażu, a dzisiaj przykładamy do nich często większą wagę, niż do makijażu oczu. Osobiście bardzo podoba mi się nurt, gdzie nacisk kładziony jest głównie właśnie na brwi i usta, oczy natomiast zostają praktycznie nietknięte. Taki makijaż często nosi jedna z moich ulubionych youtuberek Linda Hallberg i muszę przyznać, że wygląda to na niej bardzo świeżo i dziewczęco.
Zanim sama nauczyłam się obchodzić z moimi brwiami i odpowiednio je podkreślać, przetestowałam trochę kosmetyków o różnych formułach, różnej pigmentacji i różnej trwałości. Na ten moment mam już w swojej kosmetyczce trzy niezawodne produkty, bez których nie wyobrażam sobie makijażu.
Na co dzień, wykonując makijaż dzienny do pracy, sięgam po dobrze zaostrzoną kredkę do brwi Catrice Eyebrow Stylist w odcieniu 040 i nią nadaję odpowiedni kształt. Kredka jest na tyle miękka, że nie muszę martwić się o zbyt wyraźny kontur i nawet spiesząc się mam pewność, że makijaż będzie wyglądać dobrze. Nadmiar produktu wyczesuję szczoteczką i na koniec wszystko utrwalam żelem Benefit Gimmie Brow w odcieniu 03 medium.
Natomiast w przypadku makijażu wieczorowego lubię jak moje brwi mają wyraźny kontur i są nieco ciemniejsze, ponieważ dobrze współgra to ze smokey eye, które najczęściej na taką okazję noszę. Tutaj z pomocą przychodzi mi farbka Aqua Brow marki Make up for ever w odcieniu 25 oraz stara wersja żelu Benefit Gimmie Brow w odcieniu medium/deep.
W przypadku farbki Aqua Brow, która jest moim zdecydowanym hitem wśród produktów do brwi, ważnym elementem jest również pędzelek, bez którego się nie obejdziemy. Osobiście mogę polecić cztery pędzelki, których używa mi się najlepiej ze wszystkich do tej pory przetestowanych, tj. Hakuro H85 - miękki, dobrze ścięty, Real Techniques eyeliner brush - zdecydowany fawort, Essence eyeliner brush - najtańszy oraz Zoeva 318 soft point liner - bardzo dobry, jednak miejscami troszeczkę zbyt gruby.
Pamiętajmy jednak, że nawet idealnie wykonany makijaż brwi nie będzie wyglądał dobrze, jeśli brwi nie mają odpowiedniego kształtu dobranego do naszych rysów twarzy oraz nie są wypielęgnowane. Odradzam działanie na własną rękę i regulację w domowym zaciszu, ponieważ to zazwyczaj po prostu nie wychodzi dobrze. Polecam natomiast udanie się do specjalisty w swojej dziedzinie, a wierzcie mi na słowo, że różnica będzie zauważalna nie tylko dla was ale i dla otoczenia.
We wpisie z 2014 roku wspominałam wam o Oli (na zdjęciu obok), która z brwiami wyczynia cuda. Olę poznałam prawie 3 lata temu w krakowskiej Sephorze w Bonarce, później na chwilę przeniosła się do Sephory w Galerii Krakowskiej, natomiast ostatnio poszła krok dalej w swojej karierze i teraz możecie się z nią umawiać na indywidualne zabiegi już poza siecią Sephora. Zainteresowanych zachęcam do kontaktu z Olą poprzez Facebooka (klik).
Perfumy to nieodłączny element mojego porannego rytuału - wprost nie wyobrażam sobie wyjść rano z domu nie spryskawszy się wcześniej jednym z moich zapachów. Czułabym się nieswojo, podobnie, jak wtedy gdy w pośpiechu wybiegnę, zapominając założyć zegarek. Ten odczuwalny brak czegoś drażni mnie przez cały dzień - zapewne większość z was wie o czym mówię. Mimo to, na blogu o perfumach piszę naprawdę bardzo rzadko (klik, klik i klik). Dlaczego? Ponieważ wychodzę z założenia, że tematyka perfum jest bardzo specyficzna i do opowiadania o nich trzeba mieć szczególny talent, którego ja po prostu nie posiadam. Wolę więc nie wychylać się za bardzo przed szereg i w tematach perfumiarskich zazwyczaj siedzę cicho.
Dlaczego więc postanowiłam się przełamać i napisać o zapachu Alaïa? Ano dlatego, że jest to zapach dla mnie szczególny i z zamiarem napisania o nim nosiłam się już od miesięcy...
Alaïa Paris to pierwszy zapach od Azzedine Alaïa, wprowadzony na rynek w 2015 roku. Azzedine Alaïa jest jednym z najbardziej prestiżowych projektantów mody, który ubierał w swoje kreacje chociażby Madonnę czy Naomi Campbell. Swoją twórczością pokazuje nam kim jest kobieta Alaïa: aktywna, modna, kobieca, pewna siebie, grająca swoim ciałem i ubraniami niby wyjątkowymi narzędziami.
Nuta głowy to doznanie świeżości: różowy pieprz i nuta górskiego powietrza.
Nutę serca tworzy doznanie kwiatowe: frezja i peonia.
Nuta głęboka jest doznaniem nagiej skóry: nuty zwierzęce (skóra), fiołek wonny i piżmo.
Flakon perfum wykonany jest z bardzo ciężkiego, czarnego szkła. Ozdobiony charakterystycznym dla projektanta wzorem (pierwszy raz pojawił się na skórzanym gorsecie już w latach 90-tych), wyciętym laserowo w szkle. Chyba nie muszę mówić, że wygląda to wprost zabójczo.
Korek butelki to szpulka złotych nici, wykonana z zamaku i różowego złota, w kolorze Alaïa nude - nasycony różowy beż, przywodzący na myśl skórę. Jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych kolorów projektanta, jego talizman i obsesja. Moim skromnym zdaniem całość prezentuje się fenomenalnie.
Przechodząc stricte do zapachu, muszę od razu zaznaczyć, że perfumy absolutnie nie są uniwersalne i na pewno nie spodobają się każdemu. Uważam również, że nadają się do noszenia wyłącznie w okresie jesienno-zimowym, zwłaszcza gdy za oknem panuje już głęboki mrok. W zapachu bowiem nie znajdziemy ani odrobiny lekkości, łagodności czy ciepła. Przeciwnie, ja czuję wręcz cmentarny chłód, garbowaną skórę i świeżą bawełnę (zapewne jest to piżmo). To połączenie sprawia, że zapach jest dosłownie nieziemsko wyrafinowany, a kobieta go nosząca staje się chłodna i niedostępna w odbiorze.
Marcin Budzyk o zapachu Azzedine Alaïa pisze na swoim blogu - "Alaia to woń pozbawiona kobiecości, antyseksualna i odpychająca". I z jednej strony zgadzam się z tym stwierdzeniem, ale jednocześnie za każdym razem gdy je noszę, słyszę z ust mężczyzn dziesiątki komplementów. Co ciekawe tak naprawdę mało kto koło zapachu przechodzi obojętnie. Po blisko roku używania śmiało mogę powiedzieć, że Azzedine Alaïa bezpośrednio wpływają na to jak otoczenie mnie postrzega. Czy znacie jakiś zapach, który daje podobny efekt? Ja nie.
Bardzo szybko perfumy stały się moimi ulubionymi. Według mnie wszystko w nich jest doskonałe - zniewalająca kompozycja, trwałość (na mojej skórze trzymają się do samego końca, czyli wieczornej kąpieli; na ubraniach trzymają się tygodniami) oraz oczywiście przepiękny flakon. Uwielbiam je nosić, czuję się w nich pewnie i wręcz pławię się w tym luksusie. Na ten moment nie zamieniłabym ich na żadne inne.
Nie muszę chyba pisać już czy polecam te perfumy, bo moja odpowiedź jest oczywista. Jednak biorąc pod uwagę to, jak specyficzny jest ten zapach, przed zakupem zachęcam do przetestowania go w perfumerii. Pod żadnym pozorem nie kupujcie ich na prezent, ponieważ istnieje bardzo duża szansa, że będzie on nietrafiony. Jeśli natomiast zapach wpasuje się w wasz gust, zakochacie się bez opamiętania. Dokładnie tak jak rok temu zakochałam się ja...
Perfumy możecie zakupić w sieci perfumerii Douglas, zarówno stacjonarnie, jak i online. Przy okazji aktualnie w sklepie internetowym jest całkiem fajna promocja - Beauty SALE na Douglas.pl.
Zatęskniło mi się za blogowaniem, zwłaszcza że ostatnio poczułam ukłucie jakiejś zazdrości (pozytywne!) przeglądając najnowsze notki na blogach koleżanek po fachu. Z drugiej strony nie ukrywam, że strasznie ciężko mi ostatnio wygospodarować te dwie godziny na przygotowanie sensownego wpisu. Sama przed sobą usprawiedliwiam się tym, że ostatnio naprawdę sporo podróżuję (co ciekawskich zapraszam na mój Instragram), ale wszyscy tu zebrani dobrze wiemy, że to jednak trochę wymówka.
Obiecując w duchu poprawę, na spokojnie usiadłam i napisałam dzisiejszą notkę. No dobra, z tym na spokojnie to trochę ściemniam, bo za 3 godziny mam samolot powrotny do domu. Tak czy inaczej dzisiejsza notka poszła mi wyjątkowo łatwo, bo temat dla mnie znany i lubiany. Z przyjemnością zapraszam Was na recenzję jednego z moich ulubionych suplementów diety - Merz Spezial Drages.
Jak już wspomniałam wyżej, drażetki Merz Spezial to dla mnie żadna nowość. Pierwsze opakowanie kupiłam sobie zagramanicą jakieś 10 lat temu. Efekt jaki był widoczny już po pierwszy opakowaniu spodobał mi się tak bardzo, że zaczęłam regularnie ściągać sobie kolejne opakowania z niemieckich aptek. Po kilku latach tabletki trafiły już na polski rynek, więc sprawa stała się o niebo łatwiejsza.
OBIETNICE PRODUCENTA
Drażetki Merz Spezial to unikatowe i bardzo skuteczne połączenie witamin i składników odżywczych skomponowanych w ten sposób, aby intensywnie odżywiać skórę, włosy i paznokcie oraz zapobiegać niedoborom składników wpływających na ich stan. Merz Spezial zapewniają promienną skórę o zdrowym wyglądzie. Kompleks witamin z grupy B oraz cynk odżywiają skórę i chronią ją przed uszkodzeniami. Pomagają również w zachowaniu elastycznej, gładkiej skóry o świeżym wyglądzie. Witaminy C i E przeciwdziałają szkodliwym wpływom wolnych rodników, a tym samym opóźniają proces starzenia. Nikotynamid zapobiega szorstkości skóry. Wyważona kompozycja specjalnych, odżywczych substancji pomaga skórze w jej codziennej regeneracji. Rezultatem jest gładka, delikatna, brzoskwiniowa cera. Kwas foliowy, niacyna, witaminy B1 i B12 wzmacniają strukturę włosów oraz sprawiają, że włosy stają się mocniejsze i bardziej elastyczne. Na prawidłowy przebieg procesu tworzenia się włosa w cebulce mają wpływ aminokwasy: cysteina i metionina, witaminy B12 i B2, biotyna oraz kwas pantotenowy. Włosy, które są odżywiane poprzez cebulki włosowe stają się zdrowsze, mocniejsze i piękniejsze. O stan paznokci dbają zawarte w Merz Spezial biotyna, żelazo i aminokwasy. Paznokieć jest odżywiany poprzez system naczyń krwionośnych skóry. Istotne jest, aby wspomagać paznokcie od wewnątrz dla zachowania ich dobrej kondycji. Odpowiednio odżywione paznokcie nie rozdwajają się, nie łamią i mają gładką powierzchnię.
1 opakowanie zawiera 60 tabletek, co wystarcza na cały miesiąc kuracji (łykamy 2 tabletki dziennie, po jednej rano i wieczorem). Orientacyjna cena opakowania w aptece waha się między 35 zł, a 60 zł, warto więc polować na promocje, bo te zawsze przecież gdzieś się znajdą.
Więcej informacji na temat tych tabletek możecie znaleźć na oficjalnej stronie internetowej Merz Special.
MOJA OPINIA
Merz Spezial kusi już samym opakowaniem, czyli ciężką ceramiczną buteleczką, utrzymaną w ciekawej biało-pomarańczowej kolorystyce. Nie sposób koło niej przejść obojętnie, a w trakcie szukania produktu w aptece na pewno go nie przeoczymy. Zawartość buteleczki również jest miła dla oka, ponieważ same tabletki są dość drobne, różowe i co najważniejsze, dzięki lekko śliskiej powłoce, wygodne w przełykaniu (a wiem, że dla wielu osób połknięcie tabletki to nie lada problem).
Stosując tabletki regularnie, za każdym razem pierwsze efekty widzę już po około 10-12 dniach. Pisząc pierwsze efekty mam na myśli przede wszystkim mniej rozdwojone paznokcie i mniej niespodzianek na twarzy. Wraz z kolejnymi tygodniami jest coraz lepiej, natomiast prawdziwa jazda zaczyna się po dwóch opakowaniach. Włosy zaczynają mi rosnąć znacznie szybciej, tj. około 2 cm na miesiąc, pojawia się mnóstwo baby hair, paznokcie są mocne i zupełnie przestają się rozdwajać. Kurację stosuję zawsze przez 3 miesiące i później odstawiam na co najmniej kolejne 3. Efekt utrzymuje się jeszcze przez około miesiąc po odstawieniu. Później wszystko standardowo wraca do normy.
PODSUMOWANIE
Merz Spezial to jedne z najlepszych suplementów diety na rynku. Jeśli zależy Wam na poprawieniu kondycji włosów i paznokci to zdecydowanie polecam te tabletki, ponieważ tak naprawdę mało który produkt da Wam aż takie efekty, Z mojej strony mały hint - lepszy skład mają jednak mimo wszystko niemieckie tabletki niż te polskie, więc jeśli tylko macie możliwość kupić wersję niemiecką (niemieckie apteki internetowe, allegro, wycieczka) nie wahajcie się ani chwili.
Dobór odpowiedniego kremu w okresie jesienno-zimowym to nie lada wyczyn. Zwłaszcza jeśli nasza skóra jest podatna na przesuszenie i łatwo staje się zaczerwieniona od zimna, tak jak moja. Z problemem skóry naczynkowej borykam się już praktycznie od lat, więc wierzcie mi, że czerwone od zimna policzki, czy pękające wokół nosa naczynka były stałym elementem mojego zimowego krajobrazu. Będą przekonana, że nic nie jestem w stanie z tym zrobić, na poprawę samopoczucia stosowałam po prostu zieloną bazę pod makijaż. Aż natknęłam się na krem Rosaliac AR Intense.
Intensywna kuracja na miejscowe zaczerwienienia skóry od La Roche-Posay nie tylko zmniejsza ich intensywność, ale i zapobiega ich ponownemu powstawaniu. Zaawansowana formuła kremu Rosaliac AR Intense zapewnia natychmiastowe działanie, zmniejszając tym samym dyskomfort spowodowany podrażnieniami. Idealny do skóry wrażliwej i reaktywnej. Łagodzi i działa kojąco, pozwalając cieszyć się zdrową i niezwykle promienną skórą twarzy. Regularne stosowanie pozwala wyrównać koloryt skóry, wyeliminować zaczerwienienia i zapobiec ich nawrotom.
Krem zamknięty jest w hermetycznym opakowaniu z pompką i zawiera 40 ml produktu. Wąska buteleczka utrzymana jest w charakterystycznej dla marki La Roche-Posay biało-niebieskiej kolorystyce. Pompka działa bez zarzutu i dozuje odpowiednią ilość kremu (u mnie wystarczają 2 pompki na całą twarz). Co ciekawe zupełnie nie wyczuwam zapachu kremu.
Aplikacja kremu jest bardzo przyjemna, głównie dzięki mocno żelowej konsystencji. Zauważyłam, że faktycznie, zgodnie z tym co obiecuje producent, krem działa kojąco na skórę podrażnioną mrozem. Najbardziej lubię go właśnie stosować zaraz po przyjściu z pracy i zmyciu makijażu, kiedy czuję, że skóra jest ściągnięta przez zimno i przez wodę, bo rzeczywiście natychmiastowo ją łagodzi i uspokaja. Niestety krem nie wchłania się zbyt szybko i pozostawia lepki film, przez co nie nadaje się dla mnie pod makijaż - rano przed wyjściem do pracy nie mam czasu, żeby czekać aż się całkowicie zaabsorbuje.
Krem Rosaliac AR Intense stosuję już od 2 tygodni, aplikując go codziennie wieczorem solo na oczyszczona i stonizowaną skórę twarzy. Jak wspomniałam powyżej, rano używam czego innego, tj. kremu nawilżająco-natleniającego Naobay. Po tym okresie widzę, że skóra stała się delikatnie jaśniejsza, a jej koloryt wyrównany - efekt bardzo pożądany po moich wakacyjnych wojażach. Mam również wrażenie, że skóra nie czerwieni mi się tak bardzo jak wcześniej, a muszę zaznaczyć że całkowicie odstawiłam wszelkie bazy pod makijaż. Nie biorę tego jeszcze za pewnik, ponieważ największe mrozy jeszcze przed nami, ale jestem bardzo dobrej myśli.
Warto zaznaczyć również, że rano skóra wygląda na rozpromienioną i jest wyjątkowo przyjemna w dotyku. A wiemy przecież, że makijaż zawsze wygląda o niebo lepiej na dobrze wypielęgnowanej i zadbanej skórze. Nawet jeśli ogranicza się on do kremu BB i tuszu do rzęs.
Pomimo tego, że w składzie mamy glicerynę, to nie zauważyłam, żeby krem przyczyniał się do powstawania jakichkolwiek niespodzianek na twarzy, natomiast od razu podkreślam, że moja skóra raczej podatna na zapychanie nie jest. Wręcz przeciwnie, u mnie gliceryna sprawdza się bardzo dobrze.
Podsumowując, z kremu La Roche-Posay Rosaliac AR Intense jestem póki co bardzo zadowolona. Nie dość, że dobrze pielęgnuje moją skórę, to jeszcze ma potencjał do zniwelowania problemu zaczerwienionej od zimna skóry twarzy. Jeśli podobnie jak ja szukacie kremu o takich właściwościach, to ta pozycja marki La Roche-Posay jest naprawdę godna uwagi. Zwłaszcza że krem wcale nie jest drogi – około 70 zł za 40 ml.
Krem planuję oczywiście testować jeszcze przez najbliższe tygodnie, żeby sprawdzić czy rzeczywiście całkowicie zniweluje u mnie problem zaczerwienionej skóry. Wtedy też postaram się zaktualizować recenzję. Natomiast biorąc pod uwagę, że zima już tuż tuż, a wiem, że niejedna z Was ma podobny problem do mojego, to chciałam dać znać wcześniej o kosmetyku, który póki co sprawdza się u mnie naprawdę dobrze.
A jak wy pielęgnujecie skórę zimą? Macie jakie sprawdzone kosmetyki, po które w zimowym sezonie?
Jako posiadaczka skóry suchej i naczynkowej, a co za tym idzie często zaczerwienionej, zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym, ciągle poszukuję swojego świętego Graala w postaci podkładu idealnego. Idealnego, czyli takiego, który ładnie stopi się ze skórą, nie tworząc efektu maski, da mi możliwość budowania krycia (w razie potrzeby), a przy tym będzie wyglądać maksymalnie naturalnie. Ważnym aspektem jest dla mnie również, żeby nie przesuszał mi skóry oraz żeby zawierał filtr przeciwsłoneczny. Tym razem postawiłam na rozświetlający podkład w kremie Vichy Teint Idéal. Czy słusznie?
Przeczytawszy w czeluściach internetu opis producenta, który praktycznie definiuje mój podkład idealny, sięgnęłam po Teint Idéal przy najbliższej okazji, jaka mi się nadarzyła.
Vichy Teint Idéal zapewnia natychmiastowe działanie. Poprawia jakość skóry, która staje się piękniejsza. Jest wyraźnie wygładzona i pozbawiona niedoskonałości. Zapewnia delikatne krycie, nie pozostawiając efektu maski. Aksamitna konsystencja łatwo się rozprowadza, zapewniając równomierne krycie. Podkład wykorzystuje technologię płynnego światła. Sprawia, że każdy milimetr skóry jest idealnie rozświetlony. Skóra traci szarość i nabiera promienności. Perfekcyjny makijaż gwarantowany. Produkt zawiera SPF 20, który chroni skórę przed promieniami UV.
Opakowanie jest dokładnie takie jak lubię - tubka z aplikatorem typu dziubek, utrzymana w kolorystyce złota, co bardzo ładnie prezentuje się zarówno w kosmetyczce, jak i na toaletce. W opakowaniu znajduje się standardowe 30 ml produktu.
Podkład ma wyjątkowo rzadką konsystencję, co z jednej strony może być kłopotliwe podczas aplikacji, ale z drugiej strony ma przełożenie na przyjemność nakładania i rozprowadzania go na skórze. I tutaj bardzo ważna uwaga - podkład wygląda zupełnie inaczej nałożony palcami, a inaczej pędzlem. Nakładając palcami uzyskamy efekt dopasowania się do odcienia skóry i ładnego wtopienia się, natomiast nałożony pędzlem będzie się smużył i ścierał przy kolejnych warstwach. Myślę, że to właśnie stąd wynikają zróżnicowane opinie na portalu wizaż.pl.
Odcień, który wybrałam to 25 Sand/Moyen. W sztucznym świetle wydawał mi się kolorem ciepłym, mocno beżowym. Na twarzy również. Natomiast podczas porównywania go z innymi podkładami zauważyłam, że mimo wszystko ma troszkę różowych podtonów. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z "pomarańczką", o której czytałam gdzieś u innej blogerki. Wydaje mi się, że po prostu, zgodnie z tym, co pisze producent, produkt silnie dopasowuje się do naszej karnacji.
Vichy Teint Idéal wytrzymuje na skórze praktycznie cały dzień, jedynie pod wieczór lekko ściera się w okolicy brody i nosa. Skóra wygląda zdrowo i promieniście. Od razu zaznaczam, że podkład na pewno nie będzie się nadawał dla osób ze skórą tłustą i mieszaną, ponieważ efekt rozświetlenia będzie podkreślał przetłuszczanie się skóry. Oprócz tego podkład nie ma właściwości matujących.
Krycie określiłabym raczej jako lekkie, z możliwością zbudowania do średniego. Nic więcej z niego nie wyciśniemy. Nadaje się więc na te dni, kiedy nasz skóra wygląda dobrze i potrzebuje jedynie lekkiego "podrasowania".
Czy z podkładu jestem zadowolona? I tak i nie. Faktycznie bardzo ładnie wygląda na twarzy, ale tylko gdy nasza skóra jest dobrze wypielęgnowana oraz gdy podkład nałożymy palcami. W innym przypadku podkład staje się kapryśny i już nie wygląda tak dobrze. Osobiście do podkładu za blisko 80 zł oczekuję większej niezawodności. Natomiast jeśli jesteś posiadaczką suchej skóry, niewymagającej mocnego krycia, a jedynie rozświetlenia, to zdecydowanie powinnaś się nim zainteresować.
Więcej o rozświetlającym podkładzie w kremie Vichy Teint Idéal przeczytacie bezpośrednio na stronie producenta.
Wigilia już za miesiąc (!), więc pomyślałam, że podzielę się z wami zestawieniem kilku rzeczy, które w tym roku chciałabym znaleźć pod choinką.
1. Zegarek smartwatch Fossil Q (klik). / 2. Rękawica Glov (klik), podpatrzona u Patrycji z tbof.pl. / 3. Porządna lampa pierścieniowa, dzięki której podrasuję zdjęcia na bloga. / 4. L'oreal 60's BaBe Savage Panache puder w spray'u (klik). / 5. Cudna śnieżynka-naszyjnik od Sotho (klik). / 6. Kerastase Architecte maska do włosów mocno osłabionych (klik). / 7. Adapter Bluetooth, dzięki któremu możemy strumieniować muzykę z urządzeń przenośnych do wypaśnych głośników. / 8. Przepiękny szary sweter z dekoltem na plecach od The Odder Side (klik) / 9. Trójkątny pędzel do podkładu Real Techniques (klik).
A co znajduje się na waszych wishlistach? Piszcie w komentarzach, załączajcie zdjęcia, wrzucajcie linki do swoich blogów!
Ciepłe i upalne dni już za nami i nadchodzi chłodniejszy aksamitny sezon. Zbliża się okres, kiedy w ciągu dnia na swojej skórze wyraźnie odczuwasz lekki dotyk słońca, a wieczory otulają twoje ciało lekkim chłodem i znakomicie nadają się na romantyczne spotkania trwające aż do północy.
Takimi słowami przywitała mnie zawartość październikowego pudełka Liferia. Mając już wcześniej do czynienia z pudełkami Glossybox oraz ShinyBox, wiedziałam czego mniej więcej mogę się spodziewać. Po otwarciu zobaczyłam charakterystyczny dla wszystkich boxów pergamin, pięknie przewiązany wstążką. Całość utrzymana w jednolitym fuksjowym kolorze bardzo do mnie przemawia.
Najwyższy czas na cudowne przemiany z pudełkiem Liferia! Dbamy o twoją aksamitną skórę, prezentując najlepsze środki do pielęgnacji. Aby podkreślić twoje błyszczące oczy i olśniewający uśmiech, dajemy tobie niepowtarzalne kosmetyki! Niech piękno natury aksamitnego sezonu stanie się dla ciebie wspaniałą okazją czerpać prawdziwą przyjemność z życia. Bądź elegancją, kobiecą, pełną wdzięku wraz z Liferia!
Do tego akapitu podeszłam już zdecydowanie sceptyczniej. Bo a) moja skóra jesienią aksamitna nigdy nie była i nie będzie, oraz b) środki do pielęgnacji... No mnie się to trochę ze środkami chemicznymi do czyszczenia dywanów kojarzy. Ale grunt, to nie nastawiać się negatywnie, ponieważ pewne mądre równanie mówi wyraźnie, że szczęście = oczekiwania - rzeczywistość. Mając więc cień nadziei, że środka piorącego w środku nie znajdę, śmiało rozwiązałam wstążkę.
Ku mojemu zaskoczeniu moim oczom ukazało się całkiem sporo pełnowymiarowych produktów i żadnych mikro-miniaturek. W dodatku z wszystkich 6 produktów znałam tylko 2 marki! Myślę, że pomysł z wysyłaniem kosmetyków różnych marek z całego świata to całkiem trafiony pomysł. Dodatkowo na stronie możemy dobrać odpowiedni dla nas pakiet kosmetyków, w zależności od preferencji i typu skóry.
W środku pudełka znalazłam:
Krem do rąk Dermagiq - 100 ml, czyli opakowanie pełnowymiarowe. Według opisu jest to krem do codziennej pielęgnacji z miodem, czyli idealna sprawa na teraz do torebki.
Żel do mycia twarzy VitaOil Lirene - 75 ml, również pełnowymiarowe opakowanie.
Jedwabiste mleczko oczyszczające-peeling do twarzy Kueshi - miniatura 50 ml. Co do tego produktu mam spore oczekiwania, zwłaszcza że zawiera mielone skorupki orzecha włoskiego - trzymajcie kciuki, żeby sprawdziło się na mojej suchej skórze.
Błyszczyk do ust Glossip - kolor Nude to fajna sprawa, szkoda natomiast że ma ogromniaste drobinki w sobie.
Nawilżający natleniający krem do twarzy Naobay - 30 ml (pełnowymiarowe opakowanie 50 ml kosztuje 137 zł). Odkładam w odstawkę wszystkie kremy i od jutra przerzucam się chwilowo na ten, bo ma fantastyczny skład i umieram z ciekawości, żeby go wypróbować.
Cień do powiek Magnetic Play Zone Vipera. Tutaj trochę strzał w kolano, bo nie każdy musi w domu mieć paletkę magnetyczną, do której cień należy przełożyć. Ja na przykład pozbyłam się takowych już jakieś 2 lata temu.
Za pojedyncze pudełko Liferia jednorazowo zapłacimy 69 zł (koszty wysyłki 0 zł). Subskrybując abonament ceny schodzą do 56 zł za pudełko. Czy warto? Myślę, że raz na jakiś czas tak, ponieważ dzięki tego typu pudełkom możemy poznać popularne kosmetyki z różnych stron świata. Natomiast wydawać rocznie blisko 700 zł... no nie wiem. To już jak kto woli.
Pisałam niedawno w tej notce o tym jak bardzo zatęskniłam za blogowaniem i że za wszelką cenę próbuję wrócić do regularnego blogowania. Od tego czasu w tym temacie nie zmieniło się zupełnie nic, za to życie mi pokazuje, że planować to ja sobie mogę ale co najwyżej rozliczenie PITa w kwietniu. Ci z was, którzy śledzą mnie na Instagramie (bo to tam bywam najregularniej) wiedzą, że w październiku udało mi się wreszcie zaliczyć porządne wakacje. Niestety, jak to w życiu bywa, przyczyniły się one do szeregu niefortunnych wydarzeń i tak naprawdę dopiero teraz mogę zabrać się za rzeczy, które zaplanowałam sobie już jakieś 2 miesiące temu.
Przechodząc już do głównej części posta, chciałabym wam dzisiaj pokazać kilka nowości jakie przygotowała dla nas na jesień marka Lirene.
Pierwsze dwa produkty to nawilżające kremy do twarzy - jeden przeznaczony do cery mieszanej i tłustej, o właściwościach matujących, natomiast drugi głęboko nawilżający dla cery suchej i wrażliwej. Jeden z nich bardzo chętnie na sobie przetestuję, natomiast drugi bardzo chętnie podaruję którejś z was - szczegóły na końcu tej notki.
Kolejne dwa produkty to coś, co już od bardzo dawna chciałam wypróbować, czyli skarpetki złuszczające i rękawiczki regenerujące. Oba zabiegi wręcz idealnie nadają się na jesienna sesję przed ulubionym serialem. Na pewno wypróbuję je jakoś w najbliższy weekend. Chcecie recenzje?
Marka Lirene przygotowała dla nas całkiem przyjemną nowość, czyli wygładzający balsam pod prysznic egzotyczna orchidea (czy ja wspomniałam, że dopiero co wróciłam z wakacji?). Oprócz tego mamy tu jeszcze odżywczy krem do rąk z 3,5% olejku arganowego i babassu.
Na koniec zostawiłam największe perełki, czyli podkład perfect tone dopasowujący się do koloru cery, bazę rozświetlającą pod makijaż be glam oraz rozświetlający korektor pod oczy no dark circles. Ten ostatni wręcz skradł moje serce i wprost nie mogę się doczekać, aż jutro z rana paćknę go sobie pod oczy. Zobaczcie jaki ma uroczy aplikatorek!
Jak się wam podobają nowości? Będziecie na coś polować?
***
Na koniec oczywiście mini konkursik, w którym nagrodą jest nawilżająco-matujący krem-mus z witaminą E do cery mieszanej i tłustej marki Lirene. Żeby go wygrać wystarczy zostawić jakikolwiek komentarz pod tą notką. Czas macie do końca tygodnia, a w poniedziałek rano napiszę kto wygrał. Prościej już chyba być nie może :)
***
Drogą losowania kremik leci do komentatora dorota wysocka. Gratuluje!